Humanizm, polityka, bunt. Berlinale 2011: dzień drugi
Festiwal rozpoczął się na dobre. Za nami pierwsze filmy – tak różne, jak zróżnicowany jest program tegorocznego Berlinale. W ramach Panoramy Dokumentu wyświetlono „We Were Here”, film będący poruszającym wspomnieniem epidemii AIDS w San Francisco lat osiemdziesiątych. Mini-przegląd filmów *Jafara Panahiego zainaugurował pokaz jego „Ofsajdu”, filmu krytycznego wobec irańskiej obyczajowości. Na festiwalu pokazano także „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka.*
12.02.2011 11:52
„We Were Here” to poruszający suplement do losów Harveya Milka, zastrzelonego w latach osiemdziesiątych gejowskiego polityka z San Francisco. Jego śmierć nie była, jak sugeruje chociażby film Gusa van Santa „Obywatel Milk”, największym ciosem, jaki spotkał lokalną społeczność homoseksualistów. Ten decydujący miał nadejść dopiero z epidemią wirusa HIV, który w ciągu kilkunastu lat w samym tylko San Francisco zabił blisko 18 tysięcy gejów.
David Weissman, lokalny dokumentalista silnie zżyty ze społecznością gejowską, rekonstruuje tamten okres w sposób najprostszy z możliwych – pozwala przemówić tym, którzy epidemię AIDS przetrwali. Głoszone przez nich świadectwo nie ogranicza się jednak do apokaliptycznej melodramy. Czterech mężczyzn i jedna kobieta, ludzie, którzy w latach osiemdziesiątych stracili większość swych bliskich – partnerów, rodzinę, przyjaciół – dowodzi, że w obliczu śmierci wszyscy pokorniejemy, uczymy się cenić to, co zostało nam dane.
Innym przykładem kina zaangażowanego jest „Ofsajd” w reżyserii Jafara Panahiego, Irańczyka, który w grudniu 2010 skazany został przez lokalny sąd na dziesięć lat więzienia za „szerzenie propagandy wymierzonej w republikę islamską”. Organizując symboliczną retrospektywę jego twórczości, berliński festiwal solidaryzuje się z Irańczykiem i staje w obronie wolności słowa.
Inaugurujący przegląd filmów Panahiego „Ofsajd” z 2006 roku gościł już swego czasu w Berlinie, zdobywając przed pięcioma laty Srebrnego Niedźwiedzia za najlepszą reżyserię. Ta niezwykle prosta, ale i sugestywna historia grupy dziewcząt bezskutecznie usiłujących zasiąść na trybunach podczas lokalnego meczu piłki nożnej potwierdza niejako to, co Panahi wielokrotnie głosił: „Nie interesuje mnie polityczne kino, wolę kręcić filmy humanistyczne”. I choć „Ofsajd” stanowi wyraźny sprzeciw wobec krzywdzącej obyczajowości i kulturowych obwarowań islamskiego piekiełka, w pierwszej kolejności pozostaje dramatem jednostki (-ek), o czym kino polityczne często zapomina.
W Berlinie pokazano także „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka, jeden z najlepszych filmów zeszłorocznego festiwalu w Gdyni, swoisty manifest niezależności i buntu. W pierwszej chwili film Wojcieszka wydaje się niedorosłym punkowym manifestem pełnym chwytliwych sloganów. To nie tylko ekstremum fabularne (bohaterem jest tu nastoletni ministrant, który pewnego dnia tatuuje sobie na czole napis „fuck off” i z takim nastawieniem rusza w miasto), ale też formalne: stylizowane na przeterminowaną już nieco wideo-poetykę plansze rozdziałów, surowe czarno-białe zdjęcia, piłujące riffy punkowego przesteru…
Wyprowadzając ten cios, Wojcieszek mierzy się nie tylko z naszą obyczajowością, ale także przedawnionymi autorytetami, tutaj bez wyjątku zaszczutymi przez własne ograniczenia. Rzeczywistość widziana oczami każdego z nich (księdza, nauczyciela polskiego, matki) jest czysto iluzoryczna, zafałszowana, zmyślona. Cała trójka zawodzi w spełnianiu przydzielonych im przez społeczeństwo funkcji, zastępując je patologią, bezradnością lub zwykłym bumelanctwem. Ksiądz zamknięty jest w ścianach swojego kościoła, nauczyciel pije na umór, matka z kolei odgradza się od świata ścianą winyli Krzysztofa Krawczyka.
Film Wojcieszka można rozpatrywać jako bunt przeciwko upolitycznionemu kapitalizmowi rozwarstwiającemu społeczeństwo, ale kluczem do całości pozostają czyny głównego bohatera. To histeryczna kumulacja złych emocji - jedyny sposób w jaki zmarginalizowana jednostka może upomnieć się o swoje.