"Inherent Vice": Dla każdego coś miłego [RECENZJA]
Jeśli 2014 rok przyniósł w kinie jakieś zaskoczenia, to w dużej mierze te związane z tym, jak reżyserzy, których mniej kojarzymy z gatunkiem, jakim jest komedia, świetnie się na jego obszarze sprawdzają. Tak jest i z Alejandro Gonzálezem Iñárritu, którego *"Birdman" bawi i wzrusza, i z Paulem Thomasem Andersonem, którego "Inherent Vice" śmieszy do łez.*
Nie jest to komedia sensu stricto, bo film przybrany jest w szaty opowieści detektywistycznej. Jednak kryminalna intryga jest tu jedynie pretekstem do tego, by serwować gag za gagiem i dowcip za dowcipem. Anderson bazuje na świetnym materiale literackim, jakim jest proza Thomasa Pynchona, pisarz zresztą uczestniczył w przekładaniu jej na scenariusz. Jednak prawdziwą siłą tego filmu – co znamienne dla twórczości reżysera – są aktorzy. Joaquin Phoenix, Josh Brolin, Owen Wilson, Benicio Del Toro czy Reese Witherspoon są tak doskonale dobrani, że gdyby Akademia przyznawała nagrodę dla reżysera castingu, niechybnie zgarnąłby ją ten od „Inherent…”. Utalentowana obsada wielokrotnie pokazywała swoje możliwości, ale to, co wyprawiają w tym filmie, zapisze się w filmografii jej członków złotymi zgłoskami. Fantastyczny jest zwłaszcza Phoenix, który odsłania swoją vis comica. Amerykanin ma żyłkę komedianta, na ekranie po prostu bryluje. Nie da się oderwać od niego oczu, kiedy porusza się i gestykuluje w swojej przyjętej
na potrzebę roli manierze. Inni wtórują mu, ale nikt nie ma wątpliwości, kto jest prawdziwą gwiazdą tej produkcji i rozsadza ekran. Nie znaczy to oczywiście, że sceny z Witherspoon czy Wilsonem, a więc świetnymi aktorami komediowymi, są mało satysfakcjonujące. Po prostu tu każdy zna swoje miejsce i swoją rolę. Anderson, jak zresztą zwykle, trzyma swoich wykonawców w ryzach. Efekt jest wspaniały.
Reżyser potwierdza też, że jest kapitalnym stylistą. Jego film to właściwie zbiór wymuskanych kadrów. Każdy mógłby posłużyć za obraz zdobiący salon znawców sztuki. Reżyser bawi się kolorami i detalem. Tak komponuje poszczególne sceny, by ich cechą wspólną była czerń, biel i odcienie szarości, które przełamuje pastelowym kolorem stroju któregoś z bohaterów lub przedmiotu. Mało jest twórców, którzy zwracają tak baczną uwagę na kompozycję. U Andersona pełni ona rolę nie tylko estetyczną. Amerykanin dzięki niej buduje też nastrój swojej opowieści, a także osadza ją w gatunku. „Inherent Vice” udaje bowiem, że z proweniencji jest filmem noir. Cóż, gdyby wyciąć z niego dialogi, można by nawet dać się na to nabrać.
W ogóle świetnie Anderson bawi się motywami i toposami. Dzięki biegłości reżysera w jego fachu można jego dzieło oglądać na dwa sposoby – z użyciem mózgu lub bez – jak ujął to jeden z amerykańskich krytyków. W obu przypadkach projekcja jest satysfakcjonująca. Na pewnym poziomie to najczystsza rozrywka, nieskomplikowana, niewymuszona, zrozumiała dla widza niezależnie od jego obycia z kinem. Jednak dla bardziej wymagających kinomanów, którzy przywykli do wyrafinowanego stylu Andersona, „Inherent Vice” pozostaje atrakcyjny choćby dzięki igraszkom z gatunkowymi schematami. Tym samym ostatni film reżysera „Mistrza” staje się zaprzeczeniem przestrzeżenia, że jeśli coś jest dla każdego, to jest dla nikogo.