Jacek Koman: Uczucia, które nie powszednieją [WYWIAD]
Urodził się w środku gorącego lata w Bielsku-Białej. W wieku 25 lat wyjechał do słonecznej Australii, miejsca do którego nigdy nie przychodzi śnieżna zima. W Polsce ukończył łódzką Filmówkę, zanim postawił pierwsze kroki na australijskiej scenie, imał się jednak rozmaitych zajęć.
- Po przyjeździe do Australii aktorstwo zostało na jakiś czas zepchnięte na margines, a powrót do niego wymagał czasu i pracy. I cieszę się z tego! Zawsze życzyłem sobie, żeby moje przeżycia były różnorodne. Z jednej strony byłem głodny doświadczeń; z drugiej trudne doświadczenia niełatwo się wybiera. To jednak one kształtują nas najbardziej – tłumaczy Jacek Koman.
Dziś ma 58 lat, na koncie występy na deskach teatrów i pełne wyzwań role filmowe. Przed kamerą stał m.in. obok Nicole Kidman („Moulin Rouge”), Hugh Jackmana („Australia”) i Julianne Moore („Ludzkie dzieci”). Od 2010 roku regularnie pojawia się na ekranach polskich telewizorów – jako chirurg Leon Jasiński w „Lekarzach”, a od niedawna jako Robert w „Watasze”. Na swoją premierę czeka kolejny polski serial z Jackiem Komanem w roli głównej – napisany przez Wojciecha i Zygmunta Miłoszewskich, kryminalny „Prokurator”. Do kin wchodzi tymczasem „Son of a Gun” – australijska produkcja sensacyjna, gdzie polski aktor gra Sama – szefa wschodnioeuropejskiej mafii robiącego interesy na Antypodach.
Kiedy spotykamy się w centrum Warszawy Jacek Koman zupełnie nie przypomina bezwzględnego Sama, który patrzy na swoich współpracowników w zimny i bezwzględny sposób. Sprawia wrażenie człowieka, którego cechuje wewnętrzny spokój; kto nie musi nigdzie biec, ani nigdy się nie spieszy – choć kolejne propozycje sypią mu się na głowę, jak manna z nieba.
Anna Bielak: Bohaterowie filmu „Son of a Gun“, w którym zagrał pan szefa mafii Sama, desperacko szukają wolności. Pan ją odnalazł w życiu?
Jacek Koman: Wielu ludzi wyobraża sobie, że to pieniądze dają wolność. O nie walczą bohaterowie filmu Juliusa Avery’ego, bo naturalnie mogą za nie kupić jakiś rodzaj swobody. A czy ja znalazłem wolność? Po przyjeździe do Australii czułem się wolny, choć ze względów materialnych długo nie mogłem zmienić miejsca pobytu ani nawet rozejrzeć się po okolicy. Tkwiłem w Perth w zachodniej Australii. Upojony, szczęśliwy, wolny od wszystkiego, co tłamsiło nas w Polsce. Dopiero z czasem człowiek zaczyna rozumieć, że zamienia jeden zestaw wolności i ograniczeń na inny. W moim wieku raczej jest się realistą niż idealistą. Oczywiście nadal wierzę w pewne ideały, ale i realistycznie podchodzę do życia oraz możliwości, które ono oferuje. Czas, który wciąż jest przede mną ciągle się kurczy, więc staram się być zadowolony z tego, co już osiągnąłem i tej wolności, na jaką już zapracowałem. Cieszy mnie moja wolność zawodowa i wolność wyboru, którą mam jako artysta i jakiej nie daje etatowy angaż w teatrze, gdzie role często
dostaje się z przydziału. W Australii propozycje się przyjmuje lub odrzuca, o konkretne role zabiega. Z drugiej strony nieciągłości towarzyszy strach, czy pojawią się kolejne propozycje.
AB: Czym się pan kieruje podczas dokonywania wyborów?
JK: Zwracam szczególną uwagę na to, czy instynktownie czuję, czy postać i jej losy we mnie rezonują; zastanawiam się, czy znaczą coś dla mnie osobiście. Cieszą mnie propozycje ról, które nie są napisane dla non-native-speakerów. Liczy się postać, a nie akcent. Chciałbym traktować swój zawód jako drogę własnego rozwoju. Chcę, żeby praca dawała mi szansę na badanie i analizowanie samego siebie. Oczywiście to nie jedyne kryterium. Nie ukrywam, że ważne są też kwestie materialne i czysto pragmatyczne. Zawsze warto się zastanowić, jakie dany projekt będzie miał konsekwencje; jakie drzwi może otworzyć, czy jakieś może zamknąć.
AB: Pierwszymi symbolicznymi drzwiami, przez które pan przeszedł, były granice Australii. Wyjazd do tego miejsca to był świadomy wybór?
JK: Decyzję o wyjeździe podjąłem jako 25-latek. Z jednej strony w takim wieku decyzje podejmuje się już w pełni świadomie, z drugiej – wciąż bardzo łatwo. Chciałbym powiedzieć, że zamknąłem oczy, położyłem palec na globusie, a ten wskazał Australię [śmiech]. W istocie tak nie było. Choć reszta świata też mnie korciła – Australia była naturalnym wyborem i oczywistym celem. Jako że wyjazd miał też charakter ucieczki sądziłem, że im dalej, tym lepiej. Do Australii jechało również kilku moich przyjaciół. Było nam raźniej być pionierami na nowej ziemi. Nie było nam łatwo, ale pamięć jest łaskawa. Zostawia nam lepsze wspomnienia; tłumi powidoki traum i lęków; ułatwia przywoływanie wrażenia ekscytacji towarzyszącej nowym początkom. Uczucia, które nie chciało spowszednieć.
AB: Australia pana zmieniła? Polacy uginają się pod ciężarem historii i smutku, Australijczycy mają słońce nad głowami i lekkość w sercu...
JK: … a trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu? W Australii świeci słońce, ale zdarzają się też pochmurne dni. Ludzie, których tam spotkałem, sytuacje, których doświadczyłem i rozmaite przemyślenia, jakie miałem, inspirowały świadome zmiany, jakich dokonywałem w życiu. Zresztą zawsze mocno wierzyłem w możliwość zmiany – nawet najistotniejszych cech, z których jesteśmy ulepieni. Nie chodzi tu tylko o Australię, ale o życie. Gdybym został w Polsce zmiany wynikałaby pewnie z innych sytuacji, ale inspiracje byłyby równie bogate. Kiedy wyjeżdżałem z Polski, byłem już związany z teatrem. Po przyjeździe do Australii aktorstwo zostało na jakiś czas zepchnięte na margines, a powrót do niego wymagał czasu i pracy. I cieszę się z tego! Zawsze życzyłem sobie, żeby moje przeżycia były różnorodne. Z jednej strony byłem głodny doświadczeń; z drugiej trudne doświadczenia niełatwo się wybiera. To jednak one kształtują nas najbardziej.
fot. kadr z filmu "Son of gun"
AB: Jak wyglądał pana powrót do aktorstwa?
JK: Wydawał się mało prawdopodobny. Może powinienem powiedzieć, że był mozolny, ale wówczas tego nie czułem. Od mojego wyjazdu z Polski do pierwszego kroku na australijskiej scenie minęło około sześciu lat. Życie płynęło swoim torem. Pierwszą grupę teatralną założyliśmy w trakcie towarzyskiego spotkania, wybraliśmy sobie nazwę i zaczęliśmy istnieć. Przez kilka miesięcy pracowaliśmy nad wybranymi materiałami w czasie wolnym od pracy; istnienie grupy dodało nam jednak otuchy i energii. Traktowaliśmy teatr poważnie, ale dopiero kiedy dostaliśmy dotację [z Ministerstwa Kultury – przyp. red.] nasza hobbystyczna inicjatywa zamieniła się w konkretną działalność. Oficjalnie uznano naszą wartość. Wystawiliśmy pierwszą sztukę [na podstawie dramatów Mrożka – przyp. red.]. Mieliśmy pierwszą pracę, o jakiej marzyliśmy. To był pierwszy przełom.
AB: Jakie były kolejne?
JK: Każdy krok do przodu jest małym przełomem. Po teatrze pojawiło się kino. W pierwszej większej roli przed kamerą wystąpiłem w skromnym, niezależnym krótkim filmie dla dzieci „Rhino Christmas” [Johna Armstronga, 1991]. Z czasem zacząłem pracować z ulubionymi reżyserami i utalentowanymi aktorami. „Moulin Rouge” Baza Luhrmana, moja pierwsza wielka produkcja, zmieniła mój status jako aktora i myślę, że w dużym stopniu umożliwiła mi powrót do Polski. Nie chodzi tylko o mocny akcent w filmografii. Ta rola była dla mnie bardzo ważna, bo była ogromnym wyzwaniem. Aktorstwo zmusza do nauki nowych, nieoczywistych rzeczy lub pochylenia się nad problemami, o których wcześniej się nie myślało. To jest w nim piękne. W teatrze uwielbiam pracować na pełnych elegancji i tajemnic tekstach Williama Szekspira, bo są kopalnią mądrości. Na planie „Moulin Rouge” odkryłem śpiewanie, które stało się jedną z gałęzi mojego osobistego rozwoju.
AB: Jest pan frontmanem grupy VulgarGrad, grającej swing, ska, folk i punk.
JK: Poprzez śpiew wyrażam i oczyszczam siebie. Na scenie uwalniam emocje i daję upust cechom, którym na co dzień nie daję dojść do głosu. Bycie na scenie sprawia mi wielką przyjemność, a gra w zespole jest czystą frajdą; trochę niegrzeczną zabawą. Muzyka spełnia więc dużą rolę w moim życiu, choć aktorstwo pozostaje na pierwszym miejscu. W ciągu ostatniego roku mało występowaliśmy, bo spędziłem miesiące na próbach i planach filmowych w Polsce.
AB: Wraca pan do Polski. Dlaczego? Jakie zmiany zaszły w kraju, z którego wyjechał pan w 1981 roku?
JK: Tylko tutaj spełnia się ta część mnie i nabiera kształtów ta glina, z jakiej zostałem ulepiony jako dziecko. Prawie cały ostatni rok spędziłem w Polsce. Zauważyłem, że najbardziej bolesna zmiana odbywa się w polskim teatrze. Ponieważ w polityce akcent został przesunięty na względy ekonomiczne, cierpią na tym instytucje kultury. Teatr, który pamiętam sprzed czasów swojego wyjazdu, miał większą wolność eksploracji artystycznych. Nie był tak przywiązany do wyników finansowych, jak dziś. Pojawia się wiele teatrów impresaryjnych. Rośnie konkurencja dla teatrów, które istniały od zawsze i których istnienie dawniej było gwarantowane przez państwowe dotacje. Kiedyś aktor kojarzył się z pracą w teatrze, która niosła ze sobą jakiś status, bo dotyczyła sztuki przez duże „S”. Dziś aktor kojarzy się z „s”erialami.
AB: Oprócz „Son of a Gun” w 2015 roku na ekrany kin trafi kryminał „Ziarno prawdy” Borysa Lankosza i „Discopolo” Macieja Bochniaka. W telewizji będzie miał premierę serial „Prokurator”. W każdej z tych produkcji pana zobaczymy. Nadal chodzi pan na castingi czy czeka już tylko na telefon?
JK: Słyszała pani anegdotę o castingu Marlona Brando do „Ojca chrzestnego”?
AB: Nie.
JK: Po pierwszym castingu Brando odrzucono. On się jednak uparł, wrócił przebrany, zmieniony. Podobno nie został rozpoznany i zaangażowano go nawet się nie domyślając, że przed chwilą wyrzucono go z sali. Bywa więc bardzo różnie. Często biorę udział w castingach i pewnie zawsze tak będzie. Czasem pojawiają się propozycje i to naturalnie znacznie lepsza opcja. Oficjalnie nie brałem udziału w castingu do głównej roli w „Prokuratorze”. Teoretycznie już byłem obsadzony i pomagałem w castingach na inne role, ale domyślam się, ze uważnie patrzono na to, co robiłem. Głównymi bohaterami serialu są prokurator i komisarz policji, w którego wcieli się Wojciech Zieliński. W każdym odcinku rozwiązujemy (lub nie) inną sprawę kryminalną. Poza tym przez całość przewija się kilka dodatkowych spraw – klamr spinających historię. Jedną z nich jest tajemnica dotycząca rodziny prokuratora, którą on sam stara się rozwikłać. Ciekawie zarysowana jest relacja obu bohaterów – bardzo od siebie różnych wiekiem, temperamentem, stylem
pracy. Świetny, mądry, inteligentny, oszczędny i napisany z szacunkiem do widza scenariusz napisali bracia Miłoszewscy – Zygmunt („Uwikłani”, „Ziarno prawdy” – przyp. red.) i Wojciech.
AB: Szykuje się świetna rzecz. Zanim pojawił się „Prokurator”, występował pan m.in. w polskich „Lekarzach”. Pojawił się pan też w znakomitym australijskim „Top of the Lake”. Zachodnie seriale to majstersztyki. O polskich zwykle trudno powiedzieć to samo. Dlaczego?
JK: W Ameryce i na zachodzie nie zawsze robiono świetne seriale. Zmiana zaszła w ciągu ostatnich kilku lat. Konkurencja z tymi produkcjami jest nierówna, choć rynek stał się globalny i nie sposób jej uniknąć. Na zachodzie na seriale przeznacza się znacznie większe środki i w zamian dostaje wszystko, co za nimi idzie – m.in. czas na misterną pracę nad scenariuszem i nad kolejnymi scenami. Kiedy są na to pieniądze w ciągu dnia zdjęciowego można nakręcić trzy sceny, a nie trzynaście, jak w Polsce. Realia są smutne; różnica w jakości kolosalna.
fot. AKPA
AB: Pan zyskał jednak status gwiazdy dzięki roli w polskim serialu. Szczyci się pan mianem celebryty?
JK: Rzeczywiście to udział w „Lekarzach” sprawił, ze jestem dziś w Polsce rozpoznawalny; czasem określany mianem gwiazdy. Podejrzewam, że niektórzy chętnie przykleiliby mi etykietkę celebryty. Ja sam tak siebie nie określam. Mam świadomość tego, na czym polega mój zawód. A w Australii? Jestem pracującym aktorem.
Z Jackiem Komanem rozmawia Anna Bielak