Jeremy Irons brutalnie szczery. "Nie będę namawiał nikogo, by został aktorem"
- Zajmijcie się czymkolwiek innym. Naprawdę, jeśli potraficie coś oprócz aktorstwa, skupcie się na tym. Jeśli naprawdę chcecie związać się z branżą filmową, pomyślcie o zawodzie dźwiękowca lub twórcy efektów specjalnych - mówi Wirtualnej Polsce Jeremy Irons, pytany o rady dla przyszłych aktorów.
Yola Czaderska-Hayek: Znam ludzi, którzy w tym wieku od dawna są na emeryturze. A ty nie dość, że fantastycznie wyglądasz, to jeszcze jesteś w znakomitej formie. I mając 75 lat nadal pracujesz.
Jeremy Irons: Nigdy nie chciałem prowadzić zwyczajnego życia, może właśnie dlatego zostałem aktorem. Marzyłem, aby włóczyć się, a wieczory spędzać w gronie przyjaciół przy ognisku. Za młodu naprawdę nie miałem ochoty być częścią społeczeństwa, do którego nie czułem za grosz sympatii.
A druga rzecz: zawsze uwielbiałem naprawiać meble. Kiedy byłem studentem, kupowałem na aukcjach zniszczone fotele i doprowadzałem je do stanu używalności. Kiedy zrobiłem się starszy i bogatszy zacząłem robić to samo z domami. Aż wreszcie odnowiłem zamek w Irlandii, gdzie obecnie mieszkam. Tak naprawdę tutaj tkwi sedno mojego podejścia do aktorstwa.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co po "Barbie"? W kinach nie będzie nudy
Co aktorstwo ma wspólnego z meblami?
Jeśli podczas czytania scenariusza dostrzegam zalążek interesującej mnie roli, to skupiam się na nim i dokładam od siebie, ile tylko mogę, by obdarzyć tę postać życiem. Podobnie jak z zepsutego fotela jestem w stanie stworzyć zupełnie nowy mebel. To kwestia intuicji. Zdarzało mi się nieraz odrzucać wyjątkowo atrakcyjne propozycje tylko dlatego, że nie widziałem w nich roli dla siebie.
Jakiś przykład?
Kiedyś do kuchni wpadła niania i wykrztusiła: "Clint Eastwood dzwoni do pana". Odebrałem telefon, a on zapytał, czy nie zagrałbym w jego nowym filmie. Przeczytałem scenariusz, zastanowiłem się i oddzwoniłem: "Panie Eastwood, mówi Jeremy Irons. To piękny scenariusz, ale niech pan zaproponuje tę rolę Richardowi Harrisowi, będzie w niej znacznie lepszy ode mnie". I tak się stało, Richard zagrał znakomicie. Nie mogę sobie teraz przypomnieć tytułu.
"Bez przebaczenia"?
Właśnie! Zdarza się, że nie widzę siebie w danej roli, ale bywa też i tak, że od razu wiem: "To coś w sam raz dla mnie, nie oddam tego scenariusza nikomu innemu". I bez wahania się zgadzam. Coś podobnego wydarzyło się, gdy zobaczyłem ten zamek w Irlandii. W jednej chwili wiedziałem, że chcę w nim zamieszkać.
Wspominałeś, że twoim niezrealizowanym marzeniem jest reżyseria, ale nie natrafiłeś na żaden interesujący scenariusz. Może sam coś napiszesz?
Napisałem kiedyś scenariusz. Nadal go mam i czasami do niego wracam. Szczególnie kiedy dostaję do przeczytania jakiś wyjątkowo zły tekst. Przeglądam wtedy swój skrypt i dochodzę do wniosku, że jest znakomity.
To w czym problem?
Nie potrafię skupić się długo na jednej rzeczy. Jako aktor pracuję zupełnie inaczej: przygotowuję się krótko, ale intensywnie, po czym wchodzę na plan, a po nakręceniu ujęcia zapominam o nim i myślę już o kolejnym.
Każda z takich scen jest jak skrawek materiału, a potem te wszystkie kawałeczki reżyser zszywa w całość. Nie wiem, czy umiałbym się podjąć takiego zadania. Na jeden film trzeba poświęcić minimum cztery lata. A kiedy słyszę o artystach pokroju Olivera Stone'a, którzy nad jednym projektem potrafią pracować po 12-15 lat, to już w ogóle mi się odechciewa.
Posłałem mój tekst kilku osobom z branży. Steven Soderbergh stwierdził: "To dobra rzecz, ale nie widzę w niej twojego wewnętrznego ja". Wysłałem też scenariusz pod cudzym nazwiskiem do agencji CAA. Dostałem opinię, że to połączenie "Toma Jonesa" i "Rybki zwanej Wandą". W sumie nie najgorzej.
Dramaturg Tom Stoppard powiedział tylko: "Dodaj trzy dowcipy i będzie dobrze". Z kolei producent David Puttnam stwierdził: "Nabierasz mnie. To jakaś staroć, którą ci przysłali w latach 60., prawda?".
Więc nigdy tego nie nakręciłem. Do tego trzeba mieć żelazne przekonanie, że warto zainwestować w ten projekt bez względu na to, co ludzie powiedzą. Nie umiem się na to zdobyć.
Ale zagrałeś reżysera u Davida Lyncha w "Inland Empire".
Byłem zachwycony, kiedy zaproponował mi rolę. Uprzedził mnie od razu, że film nie ma scenariusza. Podczas pierwszego dnia zdjęciowego David wynajął pawilon. Była tam ogromna scena. Wręczył mi dwie zapisane kartki i oznajmił: "To twoje kwestie". Miałem wygłosić monolog, który na papierze zajmował dwie strony! Odparłem: "David, ja mam już swoje lata. A nawet za swoich najlepszych czasów potrzebowałbym co najmniej trzech dni, aby nauczyć się tego tekstu. Nie dam rady".
On na to: "Ale przecież grasz reżysera, prawda? A bez czego żaden reżyser nigdzie się nie rusza?". Próbowałem zgadnąć: "Bez kapelusza?". "Nie, nie. Żaden reżyser nie rusza się nigdzie bez notatek".
I wtedy zrozumiałem. Trzymałem w ręku kartki z tekstem, które miały udawać notatki reżysera. Udało mi się nakręcić wszystko w jednym ujęciu, bez powtórek. Wtedy zrozumiałem, że praca z Lynchem daje mnóstwo radości.
Wspomniałeś, że gdy spodoba ci się rola, starasz się dodać coś od siebie. Niektóre kreacje są jednak bardziej wymagające od innych. Co wtedy?
Jeśli postać mocno różni się ode mnie, przygotowania wymagają więcej pracy. Pamiętam "Misję", gdzie zagrałem jezuitę. Nie jestem jezuitą ani księdzem i nie jestem nawet katolikiem. Był więc to dla mnie daleki skok w nieznane. Na szczęście wpadła mi w ręce znakomita książka o jezuitach w Ameryce Południowej.
Wiele się z niej dowiedziałem o tych ludziach. Jedną z ich autentycznych inicjatyw, która znalazła się w filmie, było rozbudzenie w Indianach fascynacji muzyką. Oni byli przekonani, że muzyka pochodzi od Boga, co w gruncie rzeczy jest prawdą. Scena, w której mój bohater zaczyna grać na oboju, a Indianie podchodzą do niego zaciekawieni, mogła wydarzyć się naprawdę.
Mogę sobie tylko wyobrazić, jak trudna musiała być realizacja tego filmu.
Tak było. Na własnej skórze odczuwali to ludzie z ekipy. Musieli pojawić się na miejscu jako pierwsi, oczyścić teren, przegnać węże i skorpiony. A myśmy na dobrą sprawę przyjeżdżali na gotowe. Chociaż któregoś razu sam o mało nie nadepnąłem na skorpiona. Pamiętam też, że w drodze na plan mijaliśmy skałę, gdzie grasował boa dusiciel.
Jakby tego było mało, w tamtym czasie w Kolumbii kwitł przemyt narkotyków. Nasz przewodnik nieustannie ostrzegał: "Pamiętajcie, aby biegnące nad wodą kable zawiesić naprawdę wysoko, bo w nocy przepływają tędy przemytnicy. Jak zobaczą jakieś przewody, natychmiast je przetną".
Rolę w "Misji" uważasz za najbardziej wymagającą?
Nie powiedziałbym. O wiele więcej pracy wymagała ode mnie rola Clausa von Bülowa w "Drugiej prawdzie". Problem polegał na tym, że scenariusz został inspirowany autentyczną historią, której bohaterowie wówczas wciąż żyli. Uznałem, że to nie jest kino, tylko tania publicystyka.
Chciałem odmówić, ale wtedy zadzwoniła do mnie Glenn Close, która przyjęła rolę Sunny von Bülow. Powiedziała: "Może to nie jest najlepszy scenariusz, ale historia naprawdę zasługuje na uwagę, a poza tym, jeśli ty nie zagrasz, to zrobi to ktoś inny". Namówiła mnie, ale podczas zdjęć byłem przekonany, że to będzie klęska.
Dowiedziałem się później, że pierwsza wersja montażowa była tak okropna, że od razu trafiła do przeróbki. Dopiero w drugiej wersji film trafił na ekrany i ku mojemu zdziwieniu wzbudził spore zainteresowanie. Ja wyszedłem na tym dobrze, bo dzięki niemu zdobyłem Oscara. Kosztowało mnie to jednak wiele wysiłku.
Co było w tej roli takiego wymagającego?
Niezwykle trudno gra się kogoś, kto znajduje się wśród żywych i kogo w dodatku wszyscy znają z telewizji. Proces von Bülowa oskarżonego o próbę zamordowania żony śledziło całe USA. Oglądałem nagrania z rozprawy, wywiady i cały czas zastanawiałem się, jak znaleźć klucz do tego człowieka. Pamiętam radę, jakiej udzielił mi jego dobry znajomy, wybitny historyk sztuki John Richardson. - Zagraj go tak, jak zrobiłby to zły aktor - powiedział.
Obok wybitnych filmów pokroju "Misji" zdarza ci się też grać w popularnych produkcjach.
My, aktorzy, też musimy z czegoś żyć. Nie będę udawał, że praca w superbohaterskich filmach to szczyt moich marzeń, ponieważ przez większość czasu na planie dzieje się niewiele. Ciągle na coś się czeka, a człowiek jest tylko drobnym trybikiem w potężnej machinie. Nie czuję się z tym najlepiej, znacznie przyjemniej pracuje mi się w mniejszych ekipach. Ale wtedy z kolei nie zarabia się zbyt wiele.
Masz jakąś radę dla młodych aktorów, którzy dopiero zaczynają karierę i marzą o tym, by pójść w twoje ślady?
Zajmijcie się czymkolwiek innym. Naprawdę, jeśli potraficie coś oprócz aktorstwa, skupcie się na tym. Nie stawiajcie wszystkiego na jedną kartę. Nie idźcie do tego zawodu z myślą o wielkiej sławie – sława jest przereklamowana. Aktorstwo to profesja, w której bardzo trudno jest się utrzymać.
Nie patrzcie na mnie. Ja, podobnie jak wielu innych, którym się udało, miałem wyjątkowe szczęście. Ale na każdego aktora, któremu się udało, przypadają tysiące innych, którzy żyją w zapomnieniu. Jeśli naprawdę chcecie związać się z branżą filmową, pomyślcie o zawodzie dźwiękowca lub twórcy efektów specjalnych. Ale pamiętajcie, że życie w tym środowisku nie należy do łatwych, a dla aktorów potrafi być wyjątkowo trudne.
Musicie liczyć się z nieustannym odrzuceniem, powinniście też wypracować metodę, jak przekonać innych, że zasługujecie na uwagę bardziej niż ktokolwiek inny. Dlatego nie będę namawiał nikogo, by został aktorem. Chyba że ktoś naprawdę bardzo tego chce i nie wyobraża sobie innej przyszłości. Proszę bardzo, wtedy brnijcie mozolnie do przodu. Może za którymś podejściem rzeczywiście wam się uda.
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o "Czasie krwawego księżyca" i prawdziwej historii stojącej za filmem Martina Scorsese, sprawdzamy, czy jest się czego bać w "Zagładzie domu Usherów" i czy leniwiec-morderca ze "Slotherhouse" to taki słodziak, na jakiego wygląda. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.