Steven Spielberg: Zawarłem w tym filmie 75 lat życiowego doświadczenia. Ale na emeryturę się nie wybieram
- A jak rzeczywiście wyglądało moje życie? Doszedłem do wniosku, że jeśli ja sam nie zbiorę się na odwagę, by opowiedzieć o wszystkim publicznie, nikt nie pozna prawdy na ten temat - mówi Steven Spielberg. Jego "Fabelmanowie" są nominowani do Oscara w aż siedmiu kategoriach. W rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek słynny reżyser spogląda na swój dorobek, opowiada o dzieciństwie i zdradza kulisy jednego z najbardziej osobistych filmów.
Yola Czaderska-Hayek: Z całego serca gratuluję ci dwóch Złotych Globów (w kategoriach: "Najlepszy film – dramat" i "Najlepszy reżyser" – Y. Cz.-H.) za twój najnowszy film, "Fabelmanowie". Już za kilka dni okaże się, czy będę mogła ci pogratulować także Oscara. Albo siedmiu, bo tyle jest nominacji. Czy ta produkcja to dla ciebie sposób na rozliczenie się z przeszłością, podsumowanie całego życia?
Steven Spielberg: To prawda, że zawarłem w tym filmie 75 lat życiowego doświadczenia. Ale na emeryturę się nie wybieram. To nie jest mój rozrachunkowy film, który nakręciłem, aby pożegnać się z publicznością. Słyszałem, że takie plotki się pojawiły, więc od razu zaprzeczam. Razem z Tonym (Kushnerem, producentem i współscenarzystą filmu – Y. Cz.-H.) rozmawialiśmy o tym projekcie już od dawna, zaczęliśmy chyba na etapie "Monachium". Tony był dla mnie niczym terapeuta, a ja opowiadałem mu o wszystkim jak pacjent podczas sesji. Przeprowadzał mnie przez wszystkie wydarzenia z przeszłości podczas licznych spotkań.
Wielokrotnie nawiązywałem do swojego życia we wcześniejszych filmach, czy to w "E.T.", czy "Bliskich spotkaniach…", nigdy jednak nie miałem odwagi zmierzyć się z moimi problemami bezpośrednio, powiedzieć o nich wprost. I właśnie na to namówił mnie Tony. Usiadł ze mną do rozmowy i zaczął najprościej jak można: "Opowiedz mi o tym". Nasze spotkania odbywały się podczas realizacji "Monachium", potem w trakcie "Lincolna", aż wreszcie "West Side Story". Także moja żona Kate bardzo często dodawała mi odwagi, mówiąc: "Musisz pokazać tę historię na ekranie". I wtedy nagle wybuchła pandemia.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jerzy Skolimowski nie liczy na Oscara. "Jesteśmy na pozycji przegranej"
To był marzec 2020 r., nagle wszyscy musieliśmy przerwać pracę i zamknąć się w domach. Pamiętam, że obleciał mnie wtedy strach, nikt bowiem nie wiedział, jak będzie wyglądała przyszłość. Czy tak już zostanie na zawsze? Czy może jednak uda się wrócić do normalności i będzie można znów kręcić filmy? Nie mogłem pogodzić się z myślą, że akurat w momencie, gdy dojrzałem już do tego, by opowiedzieć historię mojej rodziny, nie mogę tego zrobić. I nie wiadomo, czy w ogóle kiedykolwiek będę mógł.
Kiedy więc sytuacja wróciła do normy, uznałem, że po prostu muszę nakręcić ten film, żeby ostatecznie pogodzić się z przeszłością. Może nie na zasadzie "teraz albo nigdy", ale w sumie niewiele brakowało. Jakiś wewnętrzny głos szeptał mi cały czas: "Lepiej zrób to już, póki można". No i zrobiłem!
Domyślam się, że obsadzenie aktorów w rolach własnych rodziców nie było dla ciebie łatwą sprawą. Co sprawiło, że zdecydowałeś się akurat na Michelle Williams i Paula Dano?
Miałem jedno zasadnicze kryterium: wszystko musiało wyglądać naturalnie, autentycznie. Dlatego najbardziej zależało mi na doborze takich osób, z którymi mógłbym się najlepiej porozumieć. Z którymi mógłbym nawiązać równie głęboką i intymną wieź, co z ludźmi, którzy sprowadzili mnie na ten świat, wychowali mnie, przekazali mi swoje wartości, dali mi… No, mama dała mi dużo swobody, nawet jeśli nie zawsze wychodziło mi to na zdrowie. Śmieję się, że dzięki niej nauczyłem się ścigać z trąbami powietrznymi przez całe dorosłe życie, na szczęście tylko metaforycznie.
Co do Michelle Williams, nie musiałem się długo zastanawiać. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w filmie "Blue Valentine" i dosłownie zwaliła mnie z nóg. Pamiętam, że bardzo zależało mi wtedy na tym, by ją poznać. Nie dlatego, żeby ją u siebie obsadzić, bo nie miałem wtedy akurat żadnej roli dla niej. Ale po prostu strasznie chciałem zobaczyć na żywo tę osobę, która tak znakomicie zagrała w "Blue Valentine". I potem jej kandydatura gdzieś tam przewijała mi się z tyłu głowy.
Kiedy zastanawiałem się, kto mógłby zagrać moją matkę w "Fabelmanach", od razu pomyślałem o niej i jak się okazało, był to trafny wybór. Podobnie było z Paulem Dano. Jest pod wieloma względami podobny do mojego ojca. To tak samo pragmatyczny, cierpliwy, niebywale wprost dobry człowiek. A do tego jeszcze tak samo inteligentny i błyskotliwy jak mój ojciec, który jako informatyk był prawdziwym geniuszem. Michelle i Paul trafili do obsady jako pierwsi, od nich się zaczęło. Dopiero od tego momentu Tony i ja mogliśmy nadać filmowi realny kształt.
A jak oceniasz Gabriela LaBelle, który zagrał twój filmowy odpowiednik?
Gabriel, występując jako ja w filmie, pokazał na ekranie człowieka o wiele lepszego, niż ja kiedykolwiek byłem, występując jako ja we własnym życiu. I bardzo mu za to dziękuję. Co zabawne, dopiero w trakcie zdjęć przyznał się, że po tym, jak otrzymał tę rolę, był święcie przekonany, że zagra tylko w początkowej partii filmu, pokazującej wczesną młodość bohatera. I dopiero podczas czytania scenariusza dotarło do niego, że będzie w całym filmie! Pamiętam, że na planie był początkowo bardzo onieśmielony. Mogę się tylko domyślać, jaką presję odczuwał. Ale na szczęście z czasem wszystko się ułożyło. Jak to w rodzinie. Bo w trakcie zdjęć staliśmy się wielką filmową rodziną.
Niektóre sceny w "Fabelmanach" mogą zaszokować widzów, którzy do tej pory nie znali zbyt dobrze twojego życiorysu. Rozpad rodziny, antysemickie zaczepki w szkole… Jak bardzo film oddaje rzeczywiste wydarzenia pod tym względem? Rzeczywiście byłeś obiektem prześladowań rówieśników?
Antysemityzm rzeczywiście był obecny w moim życiu, ale wyłącznie w postaci kilku mało istotnych, oderwanych od siebie wydarzeń. W żadnym razie nie był to czynnik, który zaważył jakoś na mojej biografii czy nadał jej kształt. Co najwyżej pod takim względem, że już od najmłodszych lat zdałem sobie sprawę, że jestem outsiderem i niezbyt pasuję do mojego otoczenia. Muszę także powiedzieć, że kiedy w ostatniej klasie szkoły średniej padłem ofiarą antysemickich prześladowań, to była to sprawka wyłącznie dwóch moich rówieśników, dokładnie tak, jak to pokazałem w filmie. Szkoła nie miała z tym nic wspólnego. Wprost przeciwnie, nauczyciele dokładali starań, aby do takich incydentów nie dochodziło.
Zależało mi na tym, by umieścić w filmie ten epizod z mojego życia, ale nie chciałem, by zdominował całą resztę i stał się głównym tematem całej opowieści. Uznałem, że to po prostu jeden z wielu elementów, które stanowią o mojej tożsamości i które sprawiły, że jestem dziś w takim, a nie innym miejscu. Jak sama przed chwilą zauważyłaś, wiele osób nie zna tak naprawdę mojego życiorysu. Dla widzów uchodzę za modelowy przykład amerykańskiego człowieka sukcesu – i tyle.
A jak rzeczywiście wyglądało moje życie? Doszedłem do wniosku, że jeśli ja sam nie zbiorę się na odwagę, by opowiedzieć o wszystkim publicznie, nikt nie pozna prawdy na ten temat.
Ważny wątek w filmie stanowią twoje pierwsze próby reżyserskie. Zwłaszcza pionierskie odkrycia w dziedzinie efektów specjalnych, które z dzisiejszej perspektywy budzą rozbawienie. Rzeczywiście sam do wszystkiego tak mozolnie dochodziłeś?
Wtedy, w 1961 r., nie było tylu nowoczesnych narzędzi, co dzisiaj. To była dosłownie prowizorka, wszystko trzymało się na klej i trochę śliny. Pamiętam, że gdy oglądałem filmy, starałem się odgadnąć, w jaki sposób realizatorom udawało się osiągnąć końcowy efekt na ekranie. A do kina chodziłem właściwie przez cały czas, to było dla mnie jak wizyty w kościele. Zresztą ówczesne kina trochę tak wtedy wyglądały – niczym katedry albo pałace.
Wiele razy łamałem sobie głowę nad tajemnicami różnych produkcji, choć jak zauważyłaś, niektóre efekty mogły budzić rozbawienie. Choćby w "Największym widowisku świata" Cecila B. DeMille'a, które pojawia się na początku "Fabelmanów". Ale cóż, w 1952 r. reżyser korzystał z tego, co było pod ręką. Szczególnie ciekawiło mnie, jak się robi wybuchy w filmach wojennych, że w powietrze lecą całe fontanny ziemi, jak choćby w "Piaskach Iwo Jimy". Wymyśliłem, że trzeba wykopać obok siebie dwie dziury i położyć pośrodku deskę, aby bujała się jak huśtawka. Jeden koniec deski przysypuje się ziemią, a drugi na sygnał ktoś gwałtownie przydeptuje. I wtedy jest efekt jak przy wybuchu, wyrzucona ziemia leci w górę. Tak rzeczywiście robiłem, kręcąc samemu filmy wojenne kamerą 8 mm.
Cała ta zakulisowa technika, którą widać w "Fabelmanach", to wierne odtworzenie moich metod z tamtych czasów. Podczas realizacji tych scen cofnąłem się w czasie i tak jak kiedyś, te pierwsze filmowe wprawki mojego bohatera nakręciłem na taśmie 8 mm, używając tych samych prowizorycznych zabiegów. To było fantastyczne przeżycie. Można powiedzieć, że zrobiłem swoje wczesne filmy jeszcze raz, zupełnie od nowa. Tylko że teraz wyszły znacznie lepiej niż za pierwszym razem.
Jest w twojej filmografii kilka tytułów, które stały się punktami zwrotnymi w twojej karierze. Najpierw "Szczęki", potem "Kolor purpury", także "Lista Schindlera". Czy masz poczucie, że do tej listy przybył właśnie kolejny kamień milowy?
Wiesz co? Kiedy każdy z tych filmów wchodził na ekrany, w ogóle nie miałem poczucia, że to kamień milowy. Musi minąć sporo czasu, najlepiej 20 lat od premiery, abym z perspektywy mógł ocenić: "Tak, ten film wszystko zmienił". "Fabelmanów" nie nakręciłem po to, aby mieć kolejny punkt zwrotny w karierze. Dla mnie to był sposób na to, by ożywić wspomnienia o moich rodzicach. Dzięki temu projektowi moje siostry – Annie, Susie i Nancy – i ja jesteśmy obecnie ze sobą bliżej niż to kiedykolwiek wydawało się możliwe. I choćby tylko z tego powodu cieszę się, że powstał.
Yola Czaderska-Hayek dla Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" obstawiamy, kto zgarnie Oscara, zdradzamy, czym wyróżnia się nasz plebiscyt TOP SERIALE 2023 oraz dlaczego czeka nas upadek telewizji. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.