Magazyn WP FilmBrutalne słowa Edwarda Nortona. "W Hollywood nazwisko nic nie znaczy"

Brutalne słowa Edwarda Nortona. "W Hollywood nazwisko nic nie znaczy"

- Niektórzy od dawna wieszczą, że kino znajduje się na straconej pozycji, bo coraz bardziej wypiera je streaming, ale ja uważam, że to nieprawda - mówi WP Edward Norton. Amerykański aktor pozostaje wyjątkowym optymistą i podkreśla, że nie należy na siłę dopatrywać się rywalizacji pomiędzy kinem a Netfliksem.

Edwarda Nortona polscy widzowie mogli ostatnio oglądać w filmie "Asteroid City"
Edwarda Nortona polscy widzowie mogli ostatnio oglądać w filmie "Asteroid City"
Źródło zdjęć: © fot. Getty
Yola Czaderska-Hayek

Yola Czaderska-Hayek: Za nami premiera twojego najnowszego filmu, "Asteroid City" w reżyserii Wesa Andersona. Według słów twórcy wyjątkowy wpływ na kształt tej produkcji miała pandemia [wskutek zarażenia koronawirusem z udziału musiał zrezygnować Bill Murray, a zdjęcia przeniesiono z Włoch do Hiszpanii – Y. Cz.-H.]. Wielokrotnie słyszałam prognozy, jakoby COVID-19 miał doprowadzić do ostatecznego upadku kin. Wydaje mi się jednak, że jest w tym sporo przesady. Jak uważasz?

Edward Norton: Podczas pandemii rzeczywiście mogło się tak wydawać, ja sam przez półtora roku z oczywistych powodów nie byłem w kinie. Ale któregoś razu odezwał się do mnie jeden ze znajomych, właściciel naprawdę dużej sali projekcyjnej. Udało mi się namówić Denisa Villeneuve’a, by urządzić tam pokaz "Diuny" na kilka miesięcy przed premierą.

Włączyliśmy film na wielkim ekranie i już po chwili poczułem się jak dzieciak, który po raz pierwszy poszedł na "Gwiezdne wojny". "Diuna" zrobiła na mnie ogromne wrażenie, między innymi właśnie dlatego, że mogłem obejrzeć ją tak, jak należy, w kinie. Ten film trzeba zobaczyć na dużym ekranie, trzeba dać mu się porwać, dać się oszołomić jego rozmachowi. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy od dawna wieszczą, że kino znajduje się na straconej pozycji, bo coraz bardziej wypiera je streaming, ale ja uważam, że to nieprawda. Wielki ekran nadal przyciąga widzów. Nie obawiam się, że w najbliższej przyszłości zniknie.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Wspomniałeś o streamingu. Nie da się ukryć, że w ostatnich latach, między innymi również za sprawą pandemii, serwisy pokroju Netfliksa stały się bardzo groźnym rywalem dla kina. Naprawdę uważasz, że nie ma powodu do obaw?

Przede wszystkim uważam, że nie należy na siłę dopatrywać się rywalizacji pomiędzy kinem a Netfliksem czy, powiedzmy, serwisem Amazona. Netflix ma w ofercie choćby takie filmy, jak "Roma", "The Hand of God" [w Polsce znany również pod tytułem "To była ręka Boga" – Y. Cz.-H.] czy mnóstwo innych znakomitych tytułów. W normalnej dystrybucji takie produkcje nie miałyby szans na dotarcie do szerokiej widowni na całym świecie. Streaming daje im taką możliwość. I to jest wspaniałe!

Poza tym Netfliks i inne tego typu serwisy zapewniają przestrzeń do swobodnej wypowiedzi coraz większej liczbie artystów reprezentujących najróżniejsze społeczności. Pracuję jako aktor od ponad trzydziestu lat i nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej miał do czynienia z taką obfitością nowych twarzy, nowych głosów. Trzeba wyrwać się z tej myślowej pułapki, jaką jest kreowanie opozycji między kinem a telewizją, i spojrzeć na sprawę szerzej.

Mówiąc o "Diunie", wspomniałeś o tym, że poczułeś się jakbyś znów oglądał "Gwiezdne wojny". To twoje pierwsze filmowe wspomnienie?

Widziałem "Gwiezdne wojny" jako dziecko i długo nie mogłem o nich zapomnieć. Tak naprawdę w młodym wieku oglądałem bardzo różne filmy. Z ojcem chodziliśmy raczej na rzeczy rozrywkowe, pokazywał mi też kino nieco starsze, na przykład "Siedmiu wspaniałych" czy "Wielką ucieczkę". Mama z kolei była fanką Woody’ego Allena, więc razem z nią oglądałem wszystkie jego filmy.

A w późniejszych latach miałem szczęście poznać osobiście wielu ludzi, którzy wywarli wpływ na moją filmową edukację i w ogóle na to, że pokochałem kino. Pracowałem na przykład z Milošem Formanem, którego uważam za jednego z najwybitniejszych reżyserów na świecie. Pamiętam, że kiedy obejrzałem "Amadeusza" w kinie w moim rodzinnym mieście, dosłownie odebrało mi mowę. Nie mieściło mi się w głowie, że można było nakręcić coś tak znakomitego.

Z kolei kiedy byłem na studiach, odkryłem twórczość Spike’a Lee. Phil Hoffman i ja nakręciliśmy film ze Spikiem – okazało się wtedy, że obaj byliśmy pod wrażeniem jego "Rób, co należy". Wiele czasu spędziliśmy rozmawiając o tym filmie. Wywrócił do góry nogami moje pojęcie o tym, jak można tworzyć kino. To było dla mnie całkowicie nowe doświadczenie. A oprócz Miloša i Spike’a miałem też okazję pracować z Woodym Allenem, z Davidem Fincherem, z Alejandro Iñárritu, no i oczywiście z Wesem Andersonem. Jak mówiłem, to ogromne szczęście móc poznać osobiście tylu wspaniałych ludzi, którzy ukształtowali moją filmową wrażliwość.

Bohater, w którego wcielasz się w "Asteroid City", jest słynnym dramaturgiem. Tobie również pisanie nie jest obce, prawda? [chodzi o film "Osierocony Brooklyn", do którego Norton napisał scenariusz – Y. Cz.-H.]

Pisanie jest okropne! Uwielbiam je, ale jednocześnie wyjątkowo go nie znoszę. Nie cierpię tego, że jest to zajęcie wymagające skupienia w samotności. Nienawidzę, że odzywają się wtedy moje złe nawyki, szczególnie skłonność do lenistwa. Wynajduję mnóstwo wymówek, żeby nie pisać: chodzę po pokoju, rozmawiam przez telefon, czytam książki… Kosztuje mnie naprawdę wiele wysiłku, żeby usiąść i zająć się pracą. Z drugiej strony pisanie daje mnóstwo satysfakcji, kiedy się je nareszcie skończy.

Stworzenie scenariusza "Osieroconego Brooklynu" zajęło mi piętnaście lat! Najpierw przeczytałem powieść Jonathana Lethema i zrozumiałem, że muszę przenieść ją na ekran. A z drugiej strony nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. W pewnym momencie, kiedy dotarłem już do połowy tekstu, odłożyłem go na półkę i nie zajrzałem do niego przez następne cztery lata. Aż w końcu znów go otworzyłem, bo coś nie dawało mi o nim zapomnieć. Uświadomiłem sobie, że jeśli nie skończę tego scenariusza, to będzie mnie on prześladował bez przerwy. I wreszcie dobrnąłem do finału. Po piętnastu latach!

Niektórzy scenarzyści pomagają sobie, włączając muzykę podczas pisania. Próbowałeś tego?

Nie, raczej nie. Muzyki wolę słuchać dla przyjemności, po pracy. Albo samemu grać.

No proszę! Na jakim instrumencie grasz?

Na gitarze. Amatorskie wprawki, nic więcej. Mam książkę z zapisem nutowym wszystkich piosenek Beatlesów i próbuję coś z tego zrozumieć. Uważam, że studiowanie muzyki wzbogaca kreatywność, co w mojej pracy jest bardzo istotne. A poza tym to bardzo przyjemne zajęcie.

Słyszałam kiedyś powiedzenie, że muzyka filmowa to jedyny aktor, którego nie widać na ekranie. Ponieważ masz doświadczenie jako reżyser, jestem ciekawa twojej opinii.

Zgadzam się. Jest taki zabawny przykład z teorii montażu według Eisensteina. Jeśli zestawimy twarz dziecka z obrazem kwietnej łąki, odbiorca uzna, że dziecko odczuwa radość. Ale jeśli zestawimy tą samą twarz z obrazem wypadku samochodowego, widz stwierdzi, że dziecko czuje smutek. To jedna z psychologicznych sztuczek, z których słynie montaż.

Myślę, że na tej samej zasadzie można podejść do muzyki filmowej. Wiele scen zyskuje zupełnie inny wydźwięk, kiedy zestawi się je z podkładem muzycznym. Odpowiednio dobrana muzyka może wzbogacić nakręconą sekwencję. Muzyka dobrana źle zniszczy ją. A brak muzyki sprawi, że wobec tej sceny przejdzie się obojętnie. Dlatego tak ważna jest ścisła współpraca reżysera filmu z kompozytorem ścieżki dźwiękowej. A jeszcze ciekawiej jest, kiedy za obydwie rzeczy odpowiada ta sama osoba. Wtedy reżyser niejako zza kadru kieruje nie tylko aktorami na planie, ale także widzami przed ekranem.

Zdjęcia do "Asteroid City" realizowaliście w Hiszpanii. Praca za granicą to dla ciebie również nic nowego. Masz swoje ulubione miejsca czy myślisz wtedy tylko o tym, by jak najszybciej wrócić do domu?

Rzeczywiście zdarzało mi się bywać w różnych zakątkach świata. Kręciłem kiedyś film w Czechach [chodzi o dramat "Iluzjonista" – Y. Cz.-H.], nie tak dawno w Grecji – bawiłem się przy tym świetnie [komedia "Glass Onion" – Y. Cz.-H.], a parę lat temu zagraliśmy z Naomi Watts we wspaniałej produkcji ["Malowany welon" – Y.Cz.-H.], którą nakręciliśmy w Chinach. Jeśli jednak mam być szczery, to najlepiej pracuje mi się w Nowym Jorku, blisko domu. Mieszkam w tym mieście od ponad trzydziestu lat i nakręciłem tu mnóstwo filmów. Kocham Nowy Jork, choć zdaję sobie sprawę, że wiele osób uważa go za miejsce absolutnie nie do życia.

Co masz na myśli?

Kiedy mieszka się w Nowym Jorku, trzeba pogodzić się z faktem, że wiele rzeczy w tym mieście po prostu nie funkcjonuje albo sprawia problemy. I co więcej, tak właśnie ma być, ktoś to celowo zaprojektował. Nowy Jork to wspaniałe miasto pełne niepowtarzalnego klimatu, ale życie tu nie należy do łatwych. To miejsce potrafi być bezduszne i okrutne, a przy tym nieodparcie piękne. Podoba mi się ten kontrapunkt. W Nowym Jorku bardzo łatwo poczuć się samotnym mimo ogromnego tłumu na ulicach.

Wydaje mi się też, że Nowy Jork jak mało które miasto przyczynił się do wzbogacenia języka światowego kina. Mam na myśli czarny kryminał jako gatunek filmowy, to rzecz nieodrodnie amerykańska. Tu właśnie, w naszym kraju, narodził się film noir, który później przeniknął do kina francuskiego czy japońskiego. Uwielbiam czarne kryminały, podoba mi się pomysł, by zaglądać, co kryje się pod cienką warstewką słonecznego życia w Ameryce. A nigdzie nie opowiada się takich historii lepiej niż w Nowym Jorku.

Na początku naszej rozmowy wspomniałeś, że dzisiaj jak nigdy dotąd otwiera się przed młodymi artystami przestrzeń do swobodnej wypowiedzi. Ale od czego zacząć? Jakiej rady udzieliłbyś ludziom, którzy stawiają pierwsze kroki w branży filmowej? "Idź i kręć, choćby telefonem"?

Tak. To właśnie na tym polega. Kiedy miałem dwadzieścia parę lat i byłem na początku kariery, zdarzały się długie okresy, kiedy nie było dla mnie ról. Nie znosiłem tego, nienawidziłem czekania. Dlatego starałem się zapełnić czymś czas, choćby pisaniem. To mnie nauczyło, że nie wolno załamywać rąk, trzeba działać, trzeba starać się pokierować własnym losem. I co najważniejsze, należy konsekwentnie dążyć do celu. Dziś naprawdę to jest możliwe, za moich czasów nie było telefonów z cyfrową rozdzielczością ani tylu miejsc, w których można by pokazać efekty swojej pracy. Wymówki się skończyły, czas wziąć się do roboty.

Ktoś mógłby powiedzieć: tobie jest łatwiej, masz nazwisko, pozycję, pieniądze. Co to dla ciebie wziąć i nakręcić film?

Wcale nie jest łatwiej! Jeśli masz na myśli "Osierocony Brooklyn", to przypomnę, że realizacja tego filmu zajęła mi piętnaście lat. A kłopoty ze scenariuszem były tylko jednym z powodów, dla których trwało to tak długo. Bardzo, naprawdę bardzo trudno było zdobyć pieniądze, skompletować obsadę, a potem zmieścić się we wszystkich terminach. Inny przykład: "Malowany welon", w którym zagraliśmy razem z Naomi Watts. Zabiegaliśmy o realizację tego filmu przez osiem lat! Tyle czasu zajęło nam wystaranie się o pieniądze.

Nie miałam o tym pojęcia.

To nie jest łatwe zajęcie. I czasami rzeczywiście się nie udaje. Człowiek puka do wielu drzwi, nie wszędzie mu otworzą, a na ogół i tak odchodzi z niczym. Można się zniechęcić, ale po jakimś czasie wraca się do tego pomysłu, zwłaszcza jeśli naprawdę nam na nim zależy. I w końcu, po bardzo długim czasie, przychodzi sukces. Zresztą nie muszę mówić o sobie, dam ci przykład na to, że w Hollywood nazwisko i pozycja naprawdę niewiele znaczą, jeśli chodzi o pieniądze.

Francis Ford Coppola, który dla wielu z nas był wspaniałym nauczycielem, a prywatnie to cudowny człowiek, przez pięćdziesiąt lat starał się zdobyć fundusze na realizację swojego wymarzonego projektu, "Megalopolis". Pięćdziesiąt lat! Dla mnie to prawie całe życie. Słyszę o tym filmie dosłownie odkąd pamiętam. Nawet kiedy Coppola był u szczytu sławy, nikt nie chciał dać mu pieniędzy. Dlatego teraz wyłożył cały budżet z własnej kieszeni. Sto milionów dolarów! Być może uznał, że w tym wieku zamiast wydawać majątek na byle co, lepiej zainwestować w produkcję filmu. Ile on ma w ogóle lat, osiemdziesiąt?

Osiemdziesiąt cztery.

No proszę. A zatem, jeśli Coppola po pięćdziesięciu latach nareszcie postawił na swoim [zdjęcia do "Megalopolis" dobiegły końca w marcu tego roku – Y. Cz.-H.], to jest w tym nauka dla nas wszystkich, że nie trzeba się załamywać. Prędzej czy później każdemu się uda!

W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" wplątujemy się w "Ukrytą sieć", wracamy do szokującego procesu "Depp kontra Heard" oraz ponownie zasiadamy do kanapkowej uczty w "The Bear". Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.

Źródło artykułu:WP Film
edward nortonwywiadfilm
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (12)