Jerzy Radziwiłłowicz o "Człowieku z żelaza": z czasem nabiera coraz większej mocy
27 lipca mija 40 lat od premiery "Człowieka z żelaza" Andrzeja Wajdy, który w tamtym czasie wiernie oddawał nastroje społeczne panujące nie tylko wśród strajkujących robotników Stoczni Gdańskiej. Odtwórca głównej roli Jerzy Radziwiłowicz w rozmowie z Wirtualną Polską zdradził, że w filmie miał zagrać jeden ze znanych partyjnych działaczy.
27.07.2021 10:34
Przemek Gulda, Wirtualna Polska: Jak się zaczęła pana historia z filmem "Człowiek z żelaza"?
Jerzy Radziwiłłowicz: Paradoksalnie: bardzo zwyczajnie i naturalnie – zadzwonił do mnie Andrzej Wajda i powiedział, że zaczyna przygotowania i chciałby mnie zaprosić do współpracy. Ale oczywiście to była jedyna zwyczajna i naturalna sprawa związana z tym filmem. Poza tym było bardzo gorąco, zarówno jeśli chodzi o sytuację w kraju, jak i kwestie zawodowe i techniczne.
"Człowieka z marmuru" cztery lata wcześniej, w 1976 roku, kręciliście w zupełnie innych czasach...
Tak, to była wręcz kompletnie inna epoka. Było już wtedy bardzo wyraźnie widać, że pozornie piękna epoka gierkowska zaczyna się kruszyć. Pojawiały się kolejne wystąpienia robotnicze, m.in. w Ursusie i Radomiu. To, co kiełkowało już wtedy, wypełniło się w sierpniu 1980 roku, kiedy zaczął się tzw. karnawał Solidarności. A my weszliśmy na plan jesienią. Druga rzecz to wspomniane sprawy zawodowe i techniczne: scenariusz "Człowieka z marmuru" był gotowy już wcześniej, przemyślany, dopięty, precyzyjny. "Człowiek z żelaza" pisany był na gorąco, na szybko, można wręcz powiedzieć: na łapu capu. Dotyczył rzeczy, które właśnie działy się na naszych oczach.
Weszliście do stoczni. Jaka tam wtedy panowała atmosfera?
Tak jak w całym kraju – czuło się tam wielki entuzjazm, nadzieję, ale i cień niepokoju, co będzie dalej, co z tego wyniknie.
Stocznia była wtedy zakładem zamkniętym, ze strażą, przepustkami, ograniczeniami w poruszaniu się. Czy to wam przeszkadzało?
Zupełnie nie. Jasne, nie każdy miał tam wtedy wstęp. Ale my byliśmy przecież w bardzo uprzywilejowanej sytuacji. Stocznią rządziła Solidarność, władza nie miała tam zupełnie nic do powiedzenia. A film był przecież realizowany niejako na życzenie czy wręcz zamówienie robotników i Solidarności. Wszyscy bardzo nam pomagali i robili co się dało, żeby zdjęcia mogły powstawać bez przeszkód. Nie było to oczywiście do końca łatwe: w stoczni była już wtedy zupełnie inna sytuacja niż w czasie, kiedy dzieje się filmowa akcja.
W jakim sensie?
W sierpniu stocznia "stała", był strajk, nikt nie pracował, nie działały maszyny. W praktyce oznaczało to przede wszystkim, że na terenie zakładu panowała niemal zupełna cisza. Kiedy kręciliśmy, stocznia działała już pełną parą, musieliśmy więc trochę udawać, że jest inaczej i nie pokazywać tego, co się tam tak naprawdę działo w związku z funkcjonowaniem zakładu. Musieliśmy też udawać, że jest sierpień, choć podczas zdjęć było o wiele chłodniej, w zasadzie zaczynała się już zima.
Musiał się pan nauczyć, jak wygląda praca robotnika stoczniowego, którego pan grał?
Ależ skąd. Przecież ja tam wcale nie pracuję, tylko chodzę i namawiam wszystkich, żeby nie pracowali. Ale poważniej mówiąc, mieliśmy oczywiście spotkania i rozmowy ze stoczniowcami, które były bardzo pomocne przy kręceniu filmu. Jerzy Borowczak, jeden z przywódców strajku, opowiadał mi, jak wyglądał początek i dalszy przebieg wydarzeń. Wykorzystałem to w scenie, w której udzielam wywiadu francuskiemu dziennikarzowi – mówię tam prawie dokładnie to, co usłyszałem od Borowczaka.
Spotkaliście się też z Wałęsą...
Mało tego – był świadkiem na naszym filmowym ślubie. Mieliśmy zresztą wyjątkowych świadków: drugą była Anna Walentynowicz, także grająca samą siebie. To, że Wałęsa przyjechał do nas, było wyrazem dużej życzliwości wobec tego projektu. Był wtedy bardzo zajęty, jeździł po kraju i, jak to się wówczas mówiło, gasił pożary: uspokajał nastroje w różnych zakładach pracy, żeby nie doszło do eskalacji napięcia i np. wybuchu strajku generalnego. Ale mimo to przyjechał do nas dwa czy trzy razy i zagrał w kilku scenach.
Ale nie w tej, kiedy prowadzi rozmowy z komunistycznymi przywódcami...
Nie, od początku było wiadomo, że Wałęsa i Mieczysław Jagielski, przywódca strony partyjnej podczas rozmów, w niej nie wystąpią. Zabawna sytuacja przydarzyła się natomiast w związku z udziałem Tadeusza Fiszbacha. Był wtedy lokalnym sekretarzem partii, bardzo przychylnym robotnikom, za co go zresztą potem usunięto ze stanowiska. Początkowo zgodził się, żeby zagrać w tej scenie, ale towarzysze przekonali go, że to jednak zły pomysł. Wajda szukał kogoś, kto mógłby go zagrać. A my od dawna mieliśmy mocnego kandydata.
Kogo?
Mieszkaliśmy na Starym Mieście w Gdańsku, chodziliśmy tam do małej piwiarni w piwnicy. Jej właściciel był bardzo podobny do Fiszbacha. Mówiliśmy nawet żartem, że idziemy na piwo "do Fiszbacha". Kiedy okazało się, że sekretarza trzeba zagrać, zaprosiliśmy go na plan, Wajda od razu się zgodził i właściciel piwiarni rzeczywiście wystąpił w tej scenie.
Podobnie jak w "Człowieku z marmuru", tu także zagrał pan podwójną rolę, ojca i syna. Czy to było trudne wyzwanie czy raczej okazja do zbudowania bogatszych kreacji?
Najciekawsza była ta scena – wiedziałem, że musi się pojawić – kiedy ojciec spotyka się z synem. Miałem wtedy jedyną i niepowtarzalną okazję, żeby sam dać sobie w twarz.
Kiedy zobaczył pan film w całości pierwszy raz?
Dopiero na projekcji konkursowej w Cannes, gdzie – jak się potem okazało – film dostał główną nagrodę. W sumie nikt nie miał okazji zobaczyć go wcześniej: naprawdę powstawał w błyskawicznym tempie. Przecież my jeszcze w lutym byliśmy na planie, a w maju były już pokazy festiwalowe. To się nie zdarza.
Ale jak pan go wtedy odebrał?
Bardzo się wzruszyłem. Siedziałem na sali obok Wajdy i w obu nas pulsowały gorące emocje. Potem w Polsce często zdarzało mi się, że ludzie podchodzili i dziękowali za tę rolę. Ale mam wrażenie, że największą moc ten film miał nie wtedy, kiedy był na ekranach, ale kilka miesięcy później, zimą 1981 roku, kiedy zniknął. Władza usunęła go z oficjalnej dystrybucji. "Człowieka z marmuru" zresztą też. I wtedy rozpoczęła się prawdziwa kariera tych filmów, oglądanych na nielegalnych domowych spotkaniach z kaset wideo przemyconych z zagranicy.
Jak pan dziś odbiera "Człowieka z żelaza"?
Potem, po Cannes, już nie widziałem go na dużym ekranie, tylko od czasu do czasu w telewizji. Ale mam wrażenie, że on z czasem nabiera coraz większej mocy. Na początku nie byłem co do tego przekonany, ale teraz czuję to coraz wyraźniej.