- W tej chwili, może bardziej niż kiedykolwiek, nasze kino ma przed sobą wyjątkowo ważne zadanie: przypomnieć ludziom, że Ameryka ma w swojej historii wyjątkowo ponure karty - mówi Jodie Foster w rozmowie z naszą amerykańską korespondentką Yolą Czaderską-Hayek. Gwiazda opowiedziała o swoim nowym filmie "Mauretańczyk", 30-leciu "Milczenia owiec" i spotkaniach z Anthonym Hopkinsem. Wyznała też, czy zobaczymy ją jeszcze w roli komediowej.
Yola Czaderska-Hayek: To nasza pierwsza rozmowa, która odbywa się przez internet. Mam nadzieję, że jakoś sobie poradzimy.
Jodie Foster: Spróbujemy.
Po pierwsze, chciałam ci pogratulować wspaniałego filmu i zasłużonego Złotego Globu, który zdobyłaś za rolę w "Mauretańczyku". A także honorowej Złotej Palmy, którą otrzymałaś na festiwalu w Cannes. Zacznę od pytania, które samo się ciśnie na usta: Tahar Rahim. Czy znałaś go wcześniej? Widziałaś go w "Proroku"?
Tak. Oglądałam "Proroka" i byłam pod wielkim wrażeniem jego roli. Kiedy się dowiedziałam, że to właśnie on zagra w "Mauretańczyku", dosłownie skakałam ze szczęścia. Podczas naszych wspólnych scen nieraz się zdarzało, że razem z Shailene [Woodley – Y. Cz.-H.] siedziałyśmy naprzeciwko niego w tym ciasnym pokoju i nie mogłyśmy wyjść z podziwu. Choć grał więźnia, tak naprawdę przejął całą tę przestrzeń dla siebie. To było niesamowite doświadczenie, móc siedzieć z nim w jednym pomieszczeniu i obserwować go przy pracy.
A jak to wyglądało w praktyce? Czy w przerwach między ujęciami wychodziliście z ról? Czy w ogóle przy takim trudnym, obciążającym emocjonalnie filmie możliwe jest oderwanie się od pracy, żeby zrobić sobie przerwę na kawę?
Aktorzy mają różne metody pracy. Niektórzy rzeczywiście potrzebują wyjść z roli, oderwać się, zrobić sobie pauzę. Idą wtedy na kawę, rozmawiają o filmach, książkach, sporcie. Inni z kolei wymagają skupienia i nie lubią, gdy ich się z niego wyrywa. Cała sztuka w tym, by wyczuć, z jakiego typu osobą ma się do czynienia.
Tahar miał wyjątkowo trudne zadanie, wcielał się bowiem w osobę poddawaną torturom przez 15 lat. Dlatego nie chciałam go za bardzo rozpraszać, ale zdarzyło nam się kilka miłych spotkań poza planem. Czy to na lunchu, czy później, po pracy. Przekonałam się wtedy, jaki to cudowny człowiek. I podczas realizacji filmu urodziło mu się dziecko, więc mieliśmy dodatkowy temat do rozmów.
O ile wiem, zdjęcia do "Mauretańczyka" kręciliście w Kapsztadzie. Miałaś okazję zwiedzić miasto?
To nie był mój pierwszy raz w Kapsztadzie. Moja żona ma tam rodzinę, więc nadarzyła się okazja, żeby ich odwiedzić. A przy okazji spróbować ich fantastycznej włoskiej kuchni. Dużo jeździliśmy po okolicy, sporo czasu spędzaliśmy na plaży… Byliśmy w różnych miejscach – nie wszystkie pamiętam, a o niektórych wolę nawet nie mówić, bo cały ich urok w tym, że prawie wcale nie ma tam ludzi. Nie chcę, żeby potem zwaliły się tam tłumy. Byliśmy też w winiarniach, przede wszystkim na wybrzeżu, niedaleko portu. Zrobiłam sobie chyba przez cztery dni wakacje na plaży.
Dla mnie Kapsztad to takie miejsce – jedno z niewielu na świecie – do którego mogłabym przenieść się choćby zaraz, w jednej chwili. Po prostu rzucić wszystko i tam zamieszkać. Uwielbiam ludzi stamtąd - są cudowni, troskliwi i bardzo opiekuńczy. A przede wszystkim nawet jeśli wiele przeszli w przeszłości, teraz chcą zrobić wszystko, by ich kraj stał się choć odrobinę lepszym miejscem do życia.
Wyjątkowym zaskoczeniem była dla mnie rola Benedicta Cumberbatcha. Jak on to zrobił, że tak przekonująco wcielił się w amerykańskiego oficera?
Nigdy wcześniej nie miałam okazji z nim pracować, choć oczywiście uwielbiam go jako aktora. Też jestem pod ogromnym wrażeniem jego przemiany. Nie mam pojęcia, jakim cudem ten pogodny, uroczo nieporadny Brytyjczyk o kręconych włosach stał się nagle surowym, zasadniczym żołnierzem z amerykańskiego Południa. Ten głos, ta postawa – dosłownie zwaliły mnie z nóg.
Oficer, którego zagrał, Stuart Couch, niemal pod każdym względem różni się od mojej bohaterki, Nancy Hollander. Pochodzą z dwóch światów: on - republikanin, ona - demokratka. Z jednej strony aktywistka społeczna, z drugiej - prawnik z Wojskowego Biura Śledczego. Mimo dzielącej ich przepaści odnaleźli coś, co ich łączy, a mianowicie Konstytucję Stanów Zjednoczonych. To była podstawa, dzięki której mogli nawiązać współpracę.
I ani razu nie kusiło cię, by powiedzieć: "Ben, to nie tak się wymawia, masz zły akcent"?
Nie, nie było takiej potrzeby. Raz tylko wymagał pomocy. Kręciliśmy wyjątkowo długie ujęcie, Ben miał na głowie perukę, było gorąco, a on jeszcze dodatkowo chorował na grypę. Biedak strasznie się pocił. W połowie sceny musiałam wziąć chusteczkę i otrzeć mu pot z czoła.
Skoro już wspomniałaś o swojej bohaterce. Nancy to fascynująca postać. Jak dobrze zdążyłaś ją poznać?
Na tyle, by się zorientować, że jest zupełnie inna niż moje wyobrażenia o niej. I to mi się w niej najbardziej podoba! Nancy kocha szaleć na zakupach, uwielbia intensywnie czerwoną szminkę i taki sam lakier do paznokci. Nigdy nie pokazuje się publicznie bez makijażu. Bardzo lubi jeździć sportowym wozem i tańczy przy muzyce country. I nie uznaje żadnych świętości – broniąc swoich klientów, gotowa jest iść na wojnę ze wszystkimi. A jednocześnie jest wyjątkowo skryta, bardzo chroni swoją prywatność. W jej pracy to konieczność.
Zdarzało jej się w przeszłości stawać w obronie ludzi, którzy ewidentnie byli winni. Ona jako ich adwokat dobrze o tym wiedziała, a mimo to występowała w ich imieniu w sądzie, uważając, że należy im się prawo do obrony. Dlatego wybudowała wokół siebie swego rodzaju pancerz ochronny. Ta szminka i czerwone paznokcie to jego elementy. Wydaje mi się, że tym, co ją szczególnie poruszyło w sprawie Mohamedou, była świadomość, że jest to jedna z niewielu naprawdę niewinnych osób, których obrony się podjęła. Dlatego tak bardzo się zaangażowała.
Dla mnie najbardziej uderzające było to, że Mohamedou mimo tego, co przeszedł, pozostał człowiekiem wolnym od nienawiści. Oprawcom nie udało się zrobić z niego potwora.
Tak, jego historia jest rzeczywiście wyjątkowa. Ten człowiek przeżył najgorszy koszmar, jaki można sobie wyobrazić. Został uprowadzony z domu, oddzielony od rodziny na 15 lat. Przewieziono go na drugi koniec świata, poddawano torturom, przesłuchaniom, upokorzeniom. A on nie pozwolił, żeby go to złamało. Stał się osobą zdolną do miłości i przebaczenia.
Wydaje mi się, że wiele moglibyśmy się od niego nauczyć. Jego prześladowcy starali się zdusić w nim człowieczeństwo, on zaś przeciwnie, próbował dostrzec w nich ludzi. Próbował ich zrozumieć, chciał wiedzieć, dlaczego mu to robią. Udało mu się w tej tragicznej sytuacji odnaleźć w sobie dobro. I to go ocaliło.
Podobno prawdziwy Mohamedou na pytanie, z jakim filmem najbardziej cię kojarzy, odpowiedział, że z "Maverickiem". To raczej zaskakujące.
Bardzo ciepło wspominam "Mavericka", to jedno z moich najprzyjemniejszych doświadczeń. To nawet zabawne, że Mohamedou tak mnie postrzega – jako rezolutną piękność z Południa, bohaterkę zwariowanej komedii. Wiem, że całkiem dobrze zna się na filmach, więc to musi być świadomy wybór. Większość widzów widzi we mnie przede wszystkim bohaterkę "Milczenia owiec", więc miło się dowiedzieć, że ktoś ma inną optykę.
Skoro mowa o "Milczeniu owiec" – w tym roku minęło 30 lat od premiery. Świętowaliście jakoś jubileusz z Anthonym Hopkinsem? Jesteście w kontakcie?
To już trzydzieści lat? Nie do wiary… Z Tonym Hopkinsem spotkaliśmy się jeszcze parokrotnie po tym filmie, zresztą co jakiś czas się do siebie odzywamy. Mam wrażenie, że nam obojgu dopisało ogromne szczęście: los zetknął nas akurat w momencie, gdy oboje znajdowaliśmy się w szczytowej formie. Czasami myślę sobie: rety, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze uda mi się dojść do takiego poziomu. Ale umówmy się – taką rolę naprawdę trudno przebić. W każdym razie cieszę się zawsze, gdy go widzę, bo to mi przypomina, że udało nam się kiedyś stworzyć coś ważnego.
Kiedy oglądałam cię w "Mauretańczyku", miałam wrażenie, że ta charakteryzacja – wybacz szczerość – strasznie cię postarza. A teraz patrzę na ciebie i nie mogę wyjść z podziwu. Wyglądasz tak świeżo i młodo, jakbyś miała najwyżej trzydzieści lat! Aż mi się marzy, żebyś zagrała w jakiejś komedii romantycznej, żeby wszyscy mogli cię zobaczyć taką, jak teraz.
W komedii romantycznej raczej nie zagram, nie zanosi się na to. Choć oczywiście nie chcę się zarzekać, niewykluczone, że kiedyś trafię na scenariusz, który mi się spodoba. To podstawowy warunek: ten tekst musi być dobrze napisany. Zagrałam w kilku komediach i wszystkie były doskonałe od strony literackiej. Choćby właśnie "Maverick". Ten scenariusz napisał William Goldman! Trudno dziś o dobrą komedię, w której bawiłyby głównie dialogi, a nie humor typu sytuacyjnego.
A co do mojego wyglądu… Wydawało mi się, że charakteryzatorzy dość dokładnie upodobnili mnie do Nancy. Kolor włosów się zgadza, kolor szminki również. Nie mam wrażenia, że ten makijaż mnie jakoś postarza. Może ja po prostu tak wyglądam. (śmiech) Cieszę się, że niedługo stuknie mi sześćdziesiątka, bo wreszcie znów pojawi się szansa na jakieś ciekawe role. Aktorki po pięćdziesiątce są w dość trudnej sytuacji, bo nie ma dla nich zbyt wielu propozycji. Za to po sześćdziesiątce czy po siedemdziesiątce znów ma się szeroki wybór. Można zagrać postacie, które wcześniej były dla nas nieosiągalne. A zresztą po co mam czekać? Równie dobrze mogę zagrać starszą panią już teraz!
Mam nadzieję, że uda ci się znaleźć dobry scenariusz komediowy. Ale domyślam się, że masz w tej chwili na uwadze raczej poważniejsze projekty.
Zależy mi na tym, aby filmy, w których gram, niosły ze sobą jakiś ważny przekaz, skłaniały widzów do przemyślenia różnych spraw. A w przypadku komedii o to raczej ciężko. Nie chcę przez to powiedzieć, że komedie nie niosą ze sobą żadnej wartości, ale rzecz w tym, że ich głównym celem jest sprawić, aby widzowie wyszli z kina zadowoleni, w dobrym humorze.
Tymczasem w tej chwili, może bardziej niż kiedykolwiek, nasze kino ma przed sobą wyjątkowo ważne zadanie: przypomnieć ludziom, że Ameryka ma w swojej historii wyjątkowo ponure karty. Prawa Jima Crowa na Południu [regulacje umacniające segregację rasową po wojnie secesyjnej – Y. Cz.-H.], Szlak Łez rdzennych Amerykanów [trasa przymusowej deportacji Indian w XIX w. – Y. Cz.-H.] czy obozy internowania dla obywateli pochodzenia japońskiego podczas II wojny światowej. To przykre, nieprzyjemne tematy, ale nie można przed nimi uciekać. Trzeba się z nimi zmierzyć.
Trzeba przerobić tę smutną lekcję, choćby po to, by zrozumieć, jak mogło dojść do podobnych zdarzeń. Nie możemy oszukiwać się, że podobne rzeczy nigdy nie miały miejsca w naszym kraju. I tu wyjątkowo ważną rolę może odegrać kino. Potrzebne są filmy, które pokazują widzom prawdę o Ameryce – nawet jeśli nie jest to zawsze przyjemna prawda. Myślę z dumą, że naszego "Mauretańczyka" można spokojnie zaliczyć do tej kategorii.