John Saxon: pierwszy biały mistrz sztuk walk nie żyje. "Czemu z tą gębą nie zaszedł dalej?"
25 lipca 2020 r. w wieku 83 lat zmarł John Saxon. Samo nazwisko być może niewiele mówiło przeciętnym kinomanom i kinomankom, jednak trudno znaleźć kogokolwiek, kto nie kojarzyłby jego przystojnej twarzy o wyrazistych rysach i głębokim, sugestywnym wzroku – w filmach najczęściej wbitym w złoczyńcę, któremu miał zamiar złoić tyłek.
02.08.2020 17:31
- Przez specyficznie jankeski typ urody Saxona mało kto pamięta, że naprawdę nazywał się Carmine Orrico i był z pochodzenia Włochem. Biegle znał ojczysty język, toteż spośród wielu amerykańskich aktorów regularnie grających we włoskich filmach właśnie on był tym, którego nie trzeba było dubbingować – przypomina Piotr Sawicki, autor leksykonu "100 filmów gore".
- Na przestrzeni trwającej 65 lat kariery zagrał w przeszło dwustu filmach, w większości z nich pozostając na drugim planie. Najbardziej fascynujące są dla mnie jego włoskie role. Nawet kiedy grał w "Apokalipsie kanibali" nie tracił ani odrobiny uroku staroszkolnego Hollywoodzkiego amanta. To naprawdę wyjątkowa umiejętność – dodaje Grzegorz Fortuna Jr., dyrektor programowy Octopus Film Festival.
Rzeczywiście Saxon pierwsze kroki stawiał we wczesnych latach 50. i już wówczas nie przywiązywał większej wagi do statusu produkcji, w które się angażował. Pierwszy raz pojawił się w roli głównej właśnie w taniej komedii młodzieżowej "Rock, Pretty Baby" (1956).
Mimo kariery rozciągniętej w czasie Saxon polskiej widowni będzie się kojarzyć przede wszystkim z rozlicznych horrorów, science-fiction i sensacyjniaków z lat 70. i 80., od stosów których uginały się półki w wypożyczalniach VHS.
Marta Górna, autorka bloga Gornaoglada.pl i wytrawna znawczyni tego rodzaju kina, mówi o aktorze tak: - Lubię jego zwykle drugoplanowe występy w gniotkach przeznaczonych od razu na półki wypożyczalni. Plakat z postapokaliptycznego i bardzo taniego "Po wstrząsie" wisi w moim salonie. Ale odkryłam też jego inną stronę, co bardzo mnie ucieszyło. Jakiś czas temu obsesyjnie oglądałam serial kryminalny "Napisała: Morderstwo" z Angelą Lansbury. Saxon zagrał w nim na przestrzeni lat trzy zupełnie różne role, w tym chyba w dwóch odcinkach był niezbyt sympatycznym nieboszczykiem.
Prócz tytułów kręconych pośpiesznie i o niewielkim budżecie, w większej części kompletnie dziś zapomnianych, w filmografii Saxona znajdziemy przynajmniej dwa filmy, które na trwałe zapisały się w annałach historii kina, i których wpływ na popkulturę był ogromny. Te filmy to "Wejście smoka" (1973) i "Koszmar z ulicy Wiązów" (1984).
- Występ w "Wejściu smoka", uczynił Saxona pierwszym białym mistrzem sztuk walki wielkiego ekranu (aktor znał podstawy karate shotokan) - w filmie staje ramię w ramię w walce z niegodziwym Hanem, obok Bruce'a Lee i Jima Kelly'ego. Wcześniej popisowe sceny walk były zarezerwowane dla Azjatów. W jednego z przeciwników Saxona wcielił się Bolo Yeng – późniejszy ikoniczny szwarccharakter z "Krwawego sportu". Podobno Saxon nalegał, by na planie walczyć na serio, nie licząc na to, że efekty dźwiękowe zrobią później całą robotę. Widać to w gotowym materiale – sceny walk są mniej ekspresyjne i "choreograficzne", do czego przyzwyczaiły widzów pierwsze filmy kung-fu, za to bardziej surowe, nieprzewidywalne i realistyczne - zauważa dr hab. Piotr Kletowski.
Filmoznawca, wykładowca UJ kończy ciekawostką: Quentin Tarantino planował obsadzić go w planowanym przez siebie horrorze, będącym hołdem dla włoskiego kina grozy.
Drugim filmem-legendą w jego karierze była wspomniana już pierwsza część "Koszmaru..." w reżyserii Wesa Cravena. Mimo zawrotnego box-office'u, film nie uczynił z Saxona pierwszoligowego gwiazdora.
O ironii losu, której ofiarą stał się sam aktor, przypomina Kamil Śmiałkowski, krytyk i badacz popkultury: - To on miał być największą gwiazdą i zbierać efekty ewentualnego sukcesu w "Koszmarze...". I znowu - film okazał się wielkim sukcesem i początkiem cyklu, ale postać Saxona nakrył czapką Freddie Krueger i to na nim skupiły się zachwyty widzów. Dodatkowo był to debiut na ekranie Johnny'ego Deppa i tak go dziś pamiętają wszyscy - pierwszy Freddie i pierwszy Depp. Kto tam ma w głowie Saxona? I tak już zostało. Aktor pojawił się też w trzecim, być może najlepszym sequelu serii, a także w "Nowym koszmarze Wesa Cravena", który był ambitną próbą podsumowania cyklu.
W bogatej, ale utkanej głównie z taniego kina gatunkowego filmografii Saxona można wyłowić też filmy bardzo oryginalne i przełomowe. Mówi Bartosz M. Kowalski, reżyser horrorów "W lesie dziś nie zaśnie nikt" i "Plac zabaw": - Miał nosa do dobrych scenariuszy. Jak tylko otrzymał propozycję zagrania w "Black Christmas" Boba Clarka w ciągu jednego dnia spakował walizkę i przyleciał z Nowego Jorku do Toronto. To była świetna decyzja. Film uchodzi za pierwszy slasher w historii horroru, a ujęcia w stylu POV ("point of view") przedstawiające perspektywę mordercy, wyprzedziły o kilka lat carpenterowskie "Halloween", które słynie z tego rodzaju zabiegów. Sam Saxon jako porucznik Fuller umocnił tylko swoje emploi twardziela, które pieczołowicie rzeźbił przez następne kilka dekad.
Śmierć Saxona jest sygnałem odchodzenia do lamusa tego rodzaju kina, którego był symbolem. Pisarz Łukasz Orbitowski celnie podsumowuje jego karierę: - Zawsze dostarczał porcję solidnego aktorstwa, jego twarz przewijała się przez niezliczone, nie zawsze udane produkcje. Zastanawiałem się czasem, czemu z takimi warunkami fizycznymi i tą gębą nie zaszedł dalej, bo chyba mógł. Wraz z nim odchodzi kolejna cząstka tego kosmosu, który czynił moją młodość choć odrobinę piękniejszą. Ten kosmos umiera na moich oczach, dosłownie rozpada się, by nigdy już się nie scalić.