Johnny Depp wita Polaka słowami: "K...a mać!". Dariusza Wolskiego znają wszyscy święci z Hollywood
Choć wielokrotnie z nimi pracował, Johnny Depp, jak i Ridley Scott, Gore Verbinski czy Tim Burton mają problem, żeby wymówić poprawnie jego imię. Teraz mają dobry powód, żeby się nauczyć. Dariusz Wolski, operator, który pracuje w Hollywood od lat 80., ma szansę na pierwszego Oscara za zdjęcia do filmu "Nowiny ze świata" z Tomem Hanksem.
Lata 70. W Hollywood trwa zwrot filmowców w stronę Europy. Reżyserzy zachwycają się zwłaszcza stroną wizualną filmów ze Starego Kontynentu: wyrazistą, mroczną, nadającą dziełu niepokojący charakter. Korzystają na tym Polacy, którzy robią w Fabryce Snów wielkie kariery. O Adamie Holenderze jest głośno za sprawą zdjęć do kultowego "Nocnego kowboja". Andrzej Bartkowiak jest po udanej współpracy z Ivanem Nagym i właśnie szykuje się na film z Sidneyem Lumetem.
A Dariusz Wolski, student łódzkiej "Filmówki", tęskno patrzy w stronę Ameryki, zachwycając się wybitnymi osiągnięciami kina zza oceanu, które uda mu się obejrzeć w szarej, komunistycznej Polsce. Zachwyt budzą w nim zwłaszcza dwa obrazy: "Chłodnym okiem" Haskella Wexlara i "Francuski łącznik" Williama Friedkina, które w dużej mierze nakręcono kamerą z ręki, pośród tłumów ulic i rozpędzonych samochodów.
Samochód biletem do Nowego Jorku
Wolski takie właśnie filmy chciał sam kręcić: wolne, nieograniczone ani cenzurą, ani technologicznymi możliwościami. W Polsce nie miał na to szans: sprzęt do pracy miała jedynie szkoła, nigdzie nie można było podłapać fuchy, która pozwoliłaby się rozwijać, na dodatek władza dawała się we znaki artystom, wciąż żywe były wspomnienia Marca '68. Urodzony w 1956 r. warszawiak wiedział już, że w ojczyźnie nie rozwinie skrzydeł. Opracował więc plan na wydostanie się z niej.
Zaczął od języka. "Filmówka" zawsze cieszyła się powodzeniem wśród studentów zza granicy, więc próbował się z nimi zaznajomić i jak najwięcej gadać, szkoląc angielski. Wystarał się także o wakacyjny wyjazd do Wielkiej Brytanii - niby jechać podreperować budżet na saksach, ale najważniejszy był kontakt z językiem. Potem musiał zdecydować, czy chce spróbować swoich sił w Australii, czy w USA. Postawił na ten drugi kraj. W 1979 roku sprzedał samochód, a za otrzymane pieniądze kupił bilet do Nowego Jorku. Władza nie miała nic przeciwko, bo wciąż miał jeden rok do ukończenia studiów. Spodziewano się, że zdolny student wróci. Ale Wolskiemu na papierku w ogóle nie zależało - najcenniejsze, np. wiedzę z wykładów z Witoldem Sobocińskim - zabierał przecież ze sobą.
Na miejscu czekali na niego Andrzej Żuławski ze swoją ówczesną partnerką Hanną, siostrą Wolskiego, przez którą poszedł na studia operatorskie. Starsza o kilka lat Hanna wybrała ASP, więc on postawił na malowanie kamerą, jak mówiło się o kinie.
- Andrzej przygotowywał nowy film i z francuską producentką szukali amerykańskich pieniędzy. Mieszkali w świetnym hotelu, w którym przespałem trzy noce, zjadłem parę kolacji w dobrych restauracjach. Przedstawili mnie wielu ważnym ludziom, którzy byli kompletnie poza moją ligą. Ale szybko wyjechali - wspominał operator w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".
Legenda mówi, że po kilku dniach pobytu odesłał matce bilet powrotny, żeby nigdy nie łudziła się, że wróci do Polski. Początki w zaludnionej metropolii nie były łatwe. Mieszkał kątem u znajomych i imał się każdej dostępnej roboty. Był kurierem, rysownikiem w biurze architektonicznym i elektrykiem w BBC. W tym ostatnim pracy było sporo, za czym szło odpowiednie wynagrodzenie. Po kilku latach zaciskania pasa i rezygnowania ze wszystkiego, Wolski w końcu mógł sobie pozwolić na zbytek: zainwestował w magnetofon.
Wreszcie kolega Martin Schaer namówił go na przeprowadzkę do Los Angeles, które tętniło już nie tylko filmem, ale i muzyką. Wszystko za sprawą nowej stacji MTV, która zaczęła nadawać w 1981 roku i rozpoczęła wielki boom na teledyski. Wolski bardzo na nim skorzystał - łapał angaże przy kolejnych klipach, zbliżając się do coraz ważniejszych postaci z branży filmowej.
- Muzyków poznawaliśmy w klubach nocnych, a następnego dnia kręciliśmy z nimi teledyski. To był naprawdę dobry okres, bo pojawiło się nowe pokolenie, które realizowało dość ciekawe rzeczy. Byli to między innymi Alex Proyas i David Fincher - wspominał w wywiadzie ze Stopklatką.
- Później pojawili się Gore Verbinski i Michael Bay. Następnie przejęli nas ludzie ze świata reklamy, dostrzegając nasze nowe spojrzenie na świat. Dzięki reklamowym koneksjom zrobiłem kilka filmów z Tonym Scottem. Co ciekawe, początkowo nienawidziłem teledysków, bo wszystko jest w nich zorganizowane i pracowaliśmy nad nimi do trzeciej w nocy. Tego rock and rolla i la la la miało się chwilami dość. Zawsze chciałem być precyzyjny i robić wielkie kino. Potem widzisz jednak, jak George Harrison uczy Boba Dylana grać "I Want To Hold Your Hand". Takie chwile uświadamiają mi, że czasem przyglądam się wyjątkowym, historycznym chwilom - dodawał.
BRONIONY PRZEZ GARY’EGO OLDMANA
Praca przy teledyskach miała jedną niezwykle ważną cechą: dawała wolność. Twórcy mogli realizować nawet najbardziej szalone wizje artystyczne. Trwało to kilka lat, zanim włodarze wytwórni muzycznych zorientowali się, że klipy to nic innego jak marketing, z pomocą którego sprzedaje się piosenki. Wolność twórczą, którą realizował, pracując dla Neila Younga, Natalie Cole, Boba Dylana,Quincy Jones czy Toma Petty’ego, zastąpiły konkretne cele. Teledyski zaczęto formatować tak, by podobały się jak największej liczbie ludzi - odchodzono od mroku i stylizacji na rzecz światła, radości i estetyki.
A Wolskiego ciągnęło właśnie do ciemności, nie interesowało go cukierkowe spojrzenie na świat. Pozostał wierny swojemu stylowi, za który dostał dwie nominacje do nagrody MTV Video Music Awards za zdjęcia do "Janie’s Got a Gun" Aerosmith (1990) o tytułowej dziewczynie, która zastrzeliła wykorzystującego ją seksualnie ojca, i do "Stan" Eminema (2001) o tytułowym chłopaku, który zabił swoją dziewczynę w ciąży.
Ciągoty do mroku nastarczały mu zresztą problemów. Dwa razy wyrzucono go nawet z pracy. Z planu filmowego "Łańcuchów złota" (1991) wyleciał, bo niedostatecznie wyraźnie pokazał błękit oczu Johna Travolty. Mało brakowało, a sytuacja powtórzyłaby się przy "Krwawym Romeo" (1993). Wybronił go jednak Gary Oldman. "Pocałujcie mnie wszyscy w dupę, mnie się to podoba" - miał podsumować zdjęcia Wolskiego gwiazdor, z którym nikt nie odważył się polemizować.
Producenci filmu niechętnie zresztą zatrudnili Polaka, za którym ciągnęła się etykieta twórcy filmików reklamowych. Obawiano się, że nie poradzi sobie na planie tak wielkiej produkcji. Wstawił się za nim jednak reżyser Peter Medeka, z którym się dobrze znali. Węgier mógł więc poręczyć za talent i obowiązkowość Wolskiego. Wyszedł im mroczny, dość ekscentryczny film.
Apogeum mroku Wolski osiągnął, pracując przy "Kruku" (1994) Alexa Proyasa, który zapisał się w historii kina z powodu tragedii na planie. W wyniku postrzału (użyto nieprawidłowo skonstruowanego ślepego naboju) zginął główny aktor Brandon Lee, syn legendarnego Bruce’a Lee. Jego rodzina zgodziła się jednak, by film był dystrybuowany, dzięki czemu świat mógł podziwiać jego niesamowitą stronę wizualną.
- Kiedy zrobiłem "Kruka", spotkałem na ulicy Davida Finchera. Nigdy nie był zbyt wylewny, ale spojrzał na mnie i powiedział mi z pełnym uznaniem, że ten film wyszedł mi dość mrocznie i ciemno. Gdy wyreżyserował "Siedem", zadzwoniłem do niego, mówiąc, że jego dzieło jest mroczniejsze. My, przedstawiciele tamtego pokolenia, chcieliśmy być bardzo radykalni - mówił Wolski w rozmowie ze Stopklatką.
Rok później spotkali się na planie z Tonym Scottem, który reżyserował "Karmazynowy przypływ" (1995) z Genem Hackmanem i Denzelem Washingtonem. Dzięki tej produkcji Wolski stał się pełnoprawnym członkiem Hollywood za sprawą Jerry’ego Bruckheimera - tuza pośród producentów Fabryki Snów.
- Po "Przypływie" proponował mi dużo innych, kiepskich filmów, które dyplomatycznie odrzucałem. Jednego nie - zrobiłem bardzo niedobry film "Bad Company". I właśnie w tamtym czasie podchodzi do mnie Jerry i pyta: "A ten Gore Verbinski to jest dobry czy nie?". Ja mówię, że dobry. "A chcesz zrobić film o piratach?” - wspominał operator w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".
PRZEKLEŃSTWO JOHNNY’EGO DEPPA
Chodziło oczywiście o "Piratów z Karaibów" (2003), jeden z największych hitów z Johnnym Deppem. Wolski polecił Verbinskiego, bo mieli już na koncie współpracę przy komedii "Mexican" (2001) z Bradem Pittem i Julią Roberts. Producenta łatwo udało się przekonać, ale problem polegał na czym innym: w produkcję nikt nie wierzył. Po pierwsze - przez Deppa.
- Nie mieliśmy pojęcia, kogo on gra, poruszając się chwiejnym krokiem w tej przedziwnej fryzurze. Na planie padały pytania, czy jego postać jest alkoholikiem, czy raczej gejem. W pewnym momencie pojawił się nawet pomysł, żeby go zwolnić - wspominał Wolski w rozmowie z portalem Collider.
Po drugie - nad filmami o korsarzach w Hollywood unosiło się widmo porażki. Wpadkami okazali się bowiem i "Piraci" Polańskiego, i "Wyspa skarbów" Hestona, i "Wodny świat” Costnera i Reynoldsa. Filmy, których akcja rozgrywa się na wodzie, wymagają ogromnych budżetów, a widownia jest wobec nich mocno wymagająca. Producenci utopili w nich ogromne pieniądze. I nie bardzo chcieli znów ryzykować. Szybko jednak okazało się, że tym razem udało się osiągnąć sukces, a seria stała się kurą znoszącą złote jajka.
Na premierze Wolski poznał ojca Gore’a Verbinskiego, Wiktora - naukowca i fizyka z Polski, który zmarł w czasie zdjęć do sequela. Z reżyserem znali się jeszcze z czasów pracy w wytwórni teledysków - Wolski był już operatorem, a Gore dopiero zaczynał jako asystent od odbierania telefonów. Po "Piratach z Karaibów" stworzyli mocny duet reżysersko-operatorski. Zbliżył się też do Johnny’ego Deppa.
- Kiedy dzwoni do mnie, zawsze zaczyna od polskiego: "K...a mać", bez żadnego akcentu - musiał się chyba nauczyć od Polańskiego. Albo mimochodem rzuca, że kolega jest w Los Angeles i może bym się z nim spotkał. A kolegą okazuje się Tim Burton. Tak zrobiliśmy film "Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street", chociaż obaj nie znosimy musicali - żartował Wolski w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".
Z Burtonem nakręcił jeszcze "Alicję w Krainie Czarów" (2010), która popchnęła go w stronę nowoczesnych technologii. Kręcili w 3D, bardzo często używano green screena (kręci się postać na zielonym tle, by potem komputerowo wygenerować odpowiedni obraz). Efekt wprawiał w osłupienie do tego stopnia, że współpracę zaproponował mu sam Ridley Scott. Zrobili razem sześć filmów, w tym: "Prometeusza" (2012), "Marsjanina" (2015) i "Obcego: Przymierze" (2017), a na premierę czekają kolejne dwa obrazy - "The Last Duel" i "House of Gucci". To dzięki Scottowi Wolski mógł pokazać, na co stać go w kinie gatunkowym, jak potrafi się nim bawić i dekonstruować.
Nic dziwnego, że to właśnie na Polaka postawił Paul Greengrass przy filmie "Nowiny ze świata", anty-westernie z Tomem Hanksem w roli głównej, który staje się metaforą dzisiejszego podzielonego świata. Opowiada o kapitanie Kidd, który jeździ od miasta do miasta i oferuja ludziom przegląd prasy. To od niego dowiadują się o przemianach w kraju, co wywołuje sprzeczne reakcje. Dookoła rozciągają się bezkresne panoramy Południa, które Wolski odmalował bez efekciarstwa. Chętnie posługuje się statycznymi ujęciami, jakby oddawał głos naturze. Na ekranie widać jej potęgę, a jednocześnie grozę. Najwyraźniej polskiego operatora mrok nie przestał fascynować i potrafi się go doszukać nawet w czymś powszechnie uważanym za piękne.
I bardzo dobrze, bo dzięki temu ma szansę na pierwszego w karierze Oscara. O tym, czy nominacja za zdjęcia do "Nowin ze świata" zamieni się w statuetkę, przekonamy się 25 kwietnia.