„3 stycznia 1889 roku w Turynie, Fryderyk Nietzsche wychodzi z posiadłości przy Via Carlo Albert, pod numerem sześć. Niedaleko, woźnica dorożki ma kłopot z wyjątkowo upartym koniem. Pomimo jego ponagleń, koń nie chce się ruszyć. Dorożkarz traci cierpliwość i zaczyna go chłostać. Nietzsche przerywa brutalną scenę, rzucając się zwierzęciu na szyję. Zaczyna szlochać. Gospodarz zabiera go do domu, gdzie ten przez dwa dni leży nieruchomo, po czym mamrocze obligatoryjnie swoje ostatnie słowa i żyje jeszcze przez dziesięć lat, niemy i obłąkany, doglądany przez matkę i siostry. Nie wiemy co stało się z koniem.”
Złowieszczy, wyczytany z offu prolog okazuje się wiążący. W swoim bezlitosnym opus magnum węgierski mistrz Bela Tarr obdziera ludzką kondycję ze skóry. Do gołych kości. Dowodzi, że w obliczu tego co niegodziwe, nieuchronne, wszyscy pozostajemy bezradni, samotni.
Schyłek XIX-wieku, głębokie węgierskie pustkowie. Na wyludnionej polanie, w chacie z masywnego kamienia mieszkają dorożkarz i jego córka. Nie rozmawiają ze sobą, prawie nikt ich nie odwiedza, codzienność wypełnia im nieznośna rutyna. Na zewnątrz szaleje wicher, przejmujący, nieustępliwy. Ojciec siada przy oknie, spogląda gdzieś w dal. Wyczekuje.
To ostatni film Beli Tarra. Reżyser zapowiedział to już przed paroma laty, przy okazji canneńskiej premiery „Człowieka z Londynu”. Swoją decyzją nie daje nam dużego pola do manewru – na zakończenie kariery zrealizował dzieło kompletne, swoisty filmowy paradygmat, kropkę nad i własnej twórczości. To koniec jego drogi, dalej pójść się nie da.
Podzielona na niespełna 30 długich ujęć przypowieść podbita jest stemplem staroświeckiej epiki. Ale w surowej, niepokojącej czerni i bieli kolejnych kadrów Freda Kelemena kryje się coś więcej niż tylko stylizacja na Bergmanowskie psychodramy. Są tu strach i śmierć – świadomość nadchodzącej zagłady. Kryją się gdzieś na dnie wyschniętej studni, wyglądają z oczu umęczonego konia, rozbijają się o szyby kolejnymi podmuchami niegodziwego wiatru. Gdzieś tam, poza widnokręgiem, świat się skończył. Do domostwa na odludziu niebawem zlecą się demony…
Po festiwalu w Berlinie pisano, że „Koń turyński” to kino apokaliptyczne… Nie, to apokalipsa sama w sobie. Brrr…