Seria książek i filmów o Harrym Potterze to fenomen na światową skalę. Ekranizowanie kultowych młodzieżowych pozycji jest procesem powszechnym (vide podobne gatunkowo *„Opowieści z Narnii” czy trylogia „Władca Pierścieni”) po raz pierwszy jednak była to "akcja" czasowo i marketingowo sprzężona. Kolejne tomy powieści J.K.Rowling nie musiały długo czekać na adaptację, w dniu wydania stając się gotowym materiałem na scenariusz oraz wielkim kulturowym i medialnym wydarzeniem.*
Ta merkantylizacja sagi z jednej strony pozwoliła jej fanom razem z nią dorastać – poprzez regularnie pojawiające się drukowane odcinki i kinowe premiery oraz towarzyszące im gadżety, wydarzenia, społeczności internetowe, fankluby sagi o młodym czarodzieju mieli zapewnioną ciągłość i namacalność tego doświadczenia; z drugiej strony jednak, bezpośrednie sprzężenie książek z filmowym przemysłem narzuciło ekranizacjom zespół rynkowych wymogów i komercyjnych ograniczeń, które nie mogły im wyjść na dobre.
Widać to doskonale na przykładzie ostatniej, ósmej części filmowej sagi - „Harry Potter i Insygnia Śmierci II”. Ostatni, rozbudowany i nasycony skomplikowanymi zwrotami akcji tom producenci zdecydowali się podzielić na dwie części, co niewątpliwie jest rozwiązaniem korzystnym z punktu widzenia marketingowego.
Jednak nawet po przepołowieniu materiału, druga część "Insygniów..." to fabularna piramida. W przeciągu 130 minut twórcy prowadzą widza przez niezliczone ilości miejsc, nie dając widzowi chwili na wytchnienie.
Wciąż podążamy śladami Harry'ego, Rona i Hermiony, którzy kontynuują swą podróż mającą na celu znalezienie i zniszczenie Czarnego Pana i trzech pozostałych horkruksów - magicznych przedmiotów odpowiedzialnych za jego nieśmiertelność. Kiedy mistyczne Insygnia Śmierci zostają odkryte, a Voldemort dowiaduje się o misji młodych czarowników, rozpoczyna się ostateczna bitwa dobra ze złem...
„Insygnia śmierci”, wyświetlane głównie w 3D, konwencją wizualną przypominają film wojenny. Pełno w nich pompatycznych, panoramicznych ujęć; niskie kolorystyczne nasycenie koresponduje z apokaliptyczną wizją świata nakreślaną przez scenarzystę Steve'a Klovesa.
Nakręcone z rozmachem sceny bitewne pełne są spektakularnych eksplozji, walących się z hukiem budynków i porozrzucanych ciał (pod tym względem „Potter” wydoroślał; na innych, kojarzonych z dorastaniem polach wciąż ledwie sypie mu się wąs…). Można jednak odnieść wrażenie, że technologia przysłania meritum – w rozedrganym, dynamicznie zmontowanym, przez większość celowo niedoświetlonym obrazie po włożeniu okularków do trójwymiaru drugi plan nagle ucieka, a film staje się feerią efektownych, ale osobnych scen. Trudno też mówić tu o kreacjach aktorskich; na granie brakuje czasu, najważniejsza jest – i tak okrojona – pędząca historia, w którą powrzucane są rozdzielne rodzajowe scenki. Takie rozwiązanie odbiera filmowi emocjonalną prawdę, do której zdaje się aspirowali twórcy.
„Insygnia...” niewątpliwie usiłują mówić o sprawach, które są naturalną konsekwencją wejścia w świat dorosłych, w który wkraczają bohaterowie – odpowiedzialności, ostateczności rzeczy doczesnych, wadze uczuć, utracie dziecięcych złudzeń, o śmierci. Taka strategia nie dziwi – przecież ciężko doświadczani przez los Harry i jego przyjaciele utracili już dawno niewinność. Niestety w ustach Davida Yatesa kluczowe egzystencjalne pojęcia mają wagę piórkową; serialowe z ducha podejście do fabularnej materii systematycznie redukuje skomplikowaną powieść o rzeczywistości na rzecz skrótowych, teledyskowych z ducha, patetycznych deklaracji.
Trudno dyskutować nad merytoryczną wartością produkcji, gdy na pierwszy plan wysuwa się jednak jej popkulturowy status i kulturotwórcze znaczenie. „Potter” to nie film, a raczej fenomen, kult - który zresztą dla widzów spoza grona wiernych fanów -pozostanie nie do końca zrozumiały, zabawny, chwilami rozczulająco naiwny i łopatologiczny. Jednak najsmutniejsze jest, że nowy „Potter” nie jest filmem magicznym. Brak mu uroku, swady i błysku, momentami wręcz nuży. Bardziej wymagający widz (wyłączając bezkrytycznych, zdeklarowanych fanów sagi) może czuć się zawiedziony naskórkową psychologizacją trudnych zagadnień. Szkoda, że film, który mógł rzeszom potteromaniaków otworzyć wrota do dorosłości, sprowadza ją do wyhodowania wąsów i brzuszka (u mężczyzn) oraz spolegliwego uśmiechu i sinych kręgów pod oczami (u kobiet). A mogło być tak pięknie...