Przyjemność, jaką czerpią bohaterowie trzeciej odsłony "Jackassa" z bolesnego masochizmu, jest godna pozazdroszczenia. Johnny Knoxville, Bam Margera, Steve-O i reszta obchodzą właśnie dziesięciolecie swojej dyskusyjnej twórczości. Dziesięć lat od debiutu cyklicznego programu w MTV, który zaowcował dwoma filmami i szeregiem produkcji okolicnościowych (niemal każdy z ekipy Jackassa doczekał się swojego osobnego programu - czy to o deskorolkach, czy o demolowaniu pokoi), niemłodzi już chłopcy o kaskaderskich predyspozycjach wydają się... tak samo niezmordowani.
Ochoczo spadają z drzew, tłuką się w krocze, uskuteczniają absurdalne zabawy, lubują w kolejnych obrzydlistwach. Zabawa trwa w najlepsze. Ku uciesze kolejnego już pokolenia zainspirowanych szczeniaków (wciąż popularne jest nagrywanie własnych numerów tego typu i zamieszczanie ich w internecie). Ale odłóżmy dydaktyzm na bok. Nie ulega wątpliwości, że "Jackass" do najmądrzejszych form rozrywki nie należy, ale jest przecież jakąś jej formą. A ta, na ekranie, zyskuje dodatkowego znaczenia.
Czy to już ostateczny upadek kina? Trzeci "Jackass", podobnie jak dwa poprzednie, jest zbiorem niepowiązanych ze sobą gagów, swego rodzaju amatorszczyzną dla mało wymagających. Ale... No właśnie, warto zwrócić na znaczek "3D", który w filmie takim jak ten okazuje się kpiną samą w sobie. Juz zwiastun mówi wprost: gdy przed rokiem "Avatar" zapowiadał nową erę w kinie, nikt nie przypuszczał, że obierze ona taki kształt. Chcieliście trójwymiaru? No to macie - lecące w stronę ekranu wymioty, zwolnienia przy ciosach wymierzanych w twarz, wybuchające rekwizyty. Triumf technologii, nie ma co.