Krzysztof Pieczyński: Aktor niepokorny
Dziś, niestety, grywa niewiele – sam nad tym jakoś bardzo nie ubolewa, bo oprócz aktorstwa ma wiele innych pasji – ale i tak jego nazwisko nader często pojawia się w przyciągających uwagę nagłówkach. Wszystko za sprawą kontrowersyjnych wypowiedzi aktora na temat kościoła.
Niegdyś cieszył się sławą jednego z najbardziej lubianych aktorów, a dzięki serialowi „Na dobre i na złe” stał się telewizyjną gwiazdą i dorobił się licznego grona fanów.
Odejście z tasiemca wymagało od niego prawdziwej odwagi, ale nigdy nie żałował, męczyła go ta „tania popularność”. Zresztą już wcześniej dał się poznać jako artysta, który nie boi się podejmować ryzykownych decyzji – w latach 80., gdy jego kariera w Polsce nabrała tempa, postawił wszystko na jedną kartę i wyjechał do Hollywood.
Dziś, niestety, grywa niewiele – sam nad tym jakoś bardzo nie ubolewa, bo oprócz aktorstwa ma wiele innych pasji – ale i tak jego nazwisko nader często pojawia się w przyciągających uwagę nagłówkach. Wszystko za sprawą kontrowersyjnych wypowiedzi aktora na temat Kościoła. To dlatego 58-letni Krzysztof Pieczyński od jakiegoś czasu uchodzi za wroga numer jeden prawicowych i katolickich mediów, które nie zostawiają na nim suchej nitki.
Skazany na aktorstwo
Urodził się 27 marca 1957 roku w Opolu. Żartował, że na zawód aktora był niejako z góry „skazany” ze względu na swoje słabe wyniki w sporcie.
Po maturze pojechał do Warszawy, aby stanąć przed komisją egzaminacyjną w PWST. Ale tym razem szczęście mu nie dopisało.
Z małą pomocą Tyńca
W Warszawie, przed egzaminem wstępnym, dzielił pokój w akademiku z Krzysztofem Tyńcem i to ponoć dzięki niemu dostał drugą szansę na zrealizowanie swojego marzenia.
Kiedy nie przyjęto go do warszawskiej PWST, a nie miał środków, by dotrzeć na inny egzamin do Krakowa, to właśnie Tyniec przyszedł mu z pomocą.
- Zaprzyjaźniliśmy się – wspominał Tyniec w Super Expressie. - Miałem przy sobie trochę więcej pieniędzy niż Krzysiek, kupiłem bilety. Pojechaliśmy razem, były dwa miejsca i Krzysiek się dostał!
Trudne życie studenta
Ale chociaż dostał się na wymarzoną uczelnię, przyznawał, że nie był wyjątkowo pilnym studentem.
Dyplom otrzymał w 1980 roku; wtedy też zadebiutował na małym ekranie w serialu „Dom” w reżyserii Jana Łomnickiego. Spodobał się i zaraz potem zaproszono go na plan filmu „Wielki bieg” - za rolę Września otrzymał Brązowe Lwy Gdańskie i nią właśnie zwrócił na siebie uwagę ludzi z branży.
''Czułem się jak małpa''
Dobra passa Pieczyńskiego trwała przez kilka lat – kreacja w „Jeziorze Bodeńskim” z 1985 roku przyniosła mu kolejne wyróżnienie, lecz właśnie wtedy aktor, zamiast kontynuować doskonale zapowiadającą się karierę, postawił wszystko na jedną kartę i postanowił poszukać szczęścia w Ameryce.
- Każdego aktora na świecie ciągnie do Hollywood* – tłumaczył w Stopklatce. *- Ja nie otrzymałem z Hollywood żadnej propozycji. Wyjechałem tam na własne ryzyko, co więcej nawet nikogo tam nie znałem. Nie znałem też języka, a mimo wszystko pragnąłem zetknąć się z tą magiczną krainą.
Przez rok imał się najróżniejszych zajęć, by wreszcie przebić się do zachodniego przemysłu filmowego. Zaczął występować w teatrze, udało mu się też zagrać w paru serialach i kilku pomniejszych produkcjach, na przykład w „Projekcie Manhattan”. Ale wreszcie uznał, że nie jest tam szczęśliwy, w Ameryce czuł się „obcy”.
- Miałem poczucie wielkiego odizolowania – mówił w Vivie. - Czasem czułem się jak małpa. Ludzie patrzyli na mnie i widziałem, że są ciekawi mojej inności, nie mnie. Zagrałem tam w wielu wspaniałych sztukach teatralnych, wiem, że gdybym został, to na pewno uczestniczyłbym w projektach o wysokim poziomie, ale miałem dosyć dostosowywania się do Amerykanów.
''Zacząłem pić''
Być może zacisnąłby zęby i został w Ameryce, ale kiedy nie dostał obiecanej roli w filmie, stwierdził, że ma dość, i postanowił wrócić do kraju.
- Gdyby wypalił pięcioletni kontrakt z ABC, wszystko wyglądałoby inaczej -* mówił w _Playboyu_. - *Być może zabiłoby mnie to, ale na pewno moje życie potoczyłoby się w innym kierunku. Kontrakt był podpisany, a następnie po paru dniach zerwany. Film nigdy nie powstał.
Do Polski wrócił w 1995 roku i choć podkreślał, że ani przez chwilę nie żałował decyzji o wyjeździe, znalazł się w trudnej sytuacji – nie potrafił odnaleźć się w kraju, wiedział, że musi zaczynać od zera.
- To był chyba najtrudniejszy czas- komentował w Vivie. - Nie miałem siły stawiać czoła codzienności tutaj. Zacząłem pić. Nie chciałem mieć żadnego związku z rzeczywistością. Męczyłem się. Tak przeżyłem dwa lata. Daleko od siebie, zagłuszając uczucia i myśli. I nagle zrozumiałem, że umrę, jeśli będzie tak dalej.
''Nie zależało mi na taniej popularności''
Wreszcie filmowcy sobie o nim przypomnieli. W 2000 roku wystąpił u Jana Jakuba Kolskiego w „Daleko od okna”, a rok później w „Jutro będzie niebo” - obie role zachwyciły krytykę i widzów. Równocześnie Pieczyński zaczął zdobywać popularność na małym ekranie jako Brunon Walicki, lekarz z Leśnej Góry w „Na dobre i na złe”.
Ale po jakimś czasie miał dość monotonii zawodowej, poczuł się znużony rolą w serialu. Najpierw poprosił scenarzystów o przerwę, później zaś zdecydował, że odchodzi.
- Nigdy nie zależało mi na taniej popularności, uciekałem od niej – mówił w Vivie. - To mnie prawie złamało. Byłem wykończony, czułem, że jako artysta umieram. Źle znosiłem, kiedy ludzie zaczepiali mnie na ulicy i wołali „doktorku”. Miałem żal do siebie, że robię coś, czego nie kocham. Rzuciłem serial i uciekłem do Krakowa.
Despotyczny reżyser
Po odejściu z serialu nie zamierzał próżnować – szybko rzucił się w wir pracy. Zaczął pisać wiersze, pracował nad sztukami teatralnymi.
W 2012 roku miał nawet zadebiutować w roli reżysera, ale spektakl „Lekcja angielskiego” nie odbył się w zaplanowanym terminie, jak tłumaczono, z powodu „artystycznego nieporozumienia pomiędzy reżyserem a aktorami”. Według Super Expressu Pieczyński pokłócił się ze swoimi pracownikami, którzy mieli dość jego despotycznego charakteru.
- Nie udało się, bo jak się wchodzi do teatru, w którym są już aktorzy, który jest teatrem stałym, to nie ma etapu castingu i dlatego stało się, jak się stało, czyli aktorzy odmówili grania– tłumaczył Pieczyński w "Pytaniu na śniadanie". - Aktorzy, z którymi pracowałem, nie byli gotowi na taką współpracę, na mój sposób pracy, a ja inaczej nie potrafię. Chyba poczuli się zbyt stłamszeni. Mam nadzieję, że uda mi się to marzenie jeszcze zrealizować.
Walka z Kościołem
W lutym 2015 roku Pieczyński znów o sobie przypominał, a w katolickich mediach zawrzało. Aktor nigdy nie krył swojego krytycznego stosunku do Kościoła i podczas kilku swoich wizyt w studiach telewizyjnych, głośno dał wyraz tej niechęci.
- Każdy mój kontakt z Kościołem katolickim jest kontaktem, w którym moja godność ludzka i moje prawa obywatelskie są deptane - powiedział na antenie TVN24. - Cywilizacja śmierci to cywilizacja, którą zbudował Kościół. To jest zatęchła atmosfera, pozbawiona pierwiastka twórczego. Ja widzę, że gospodarzem tego kraju jest Kościół katolicki... To najwyższa pora, żeby Polacy odzyskali swój kraj, ponieważ nie są gospodarzami tego kraju... Polacy muszą odzyskać ten kraj. Polska musi być państwem świeckim, a nie wyznaniowym. Wszyscy płacą na Kościół i jest w związku z tym bezkarność Kościoła. Jest to instytucja, która od VIII wieku jest nielegalną instytucją, która narzuciła ludzkości swoją wolę. Musimy wrócić do VIII wieku i rozliczyć Kościół z działalności przeciwko ludzkości – mówił aktor.
''Opętany''
Na reakcję mediów nie musiał długo czekać – portal wPolityce napisał, że Pieczyński wszedł na „Himalaje absurdu”, a dziennikarze Frondy, umniejszając osiągnięcia zawodowe aktora, stwierdzili, że „nową rolą życia” Pieczyńskiego jest „plucie na kościół” i zaczęli się zastanawiać, czy aktor jest „chory umysłowo czy opętany”.
Jednocześnie wielu fanów aktora wyraziło swoje wsparcie, dziękując, że aktor tak otwarcie wypowiedział się w temacie Kościoła. Pieczyński nie krył wzruszenia.
- Wszystkim, którzy wyrazili swoją opinię na temat mojej wypowiedzi w TVN24 o odzyskaniu świeckiego kraju dziękuję za wsparcie. Myślałem, że jestem sam i po raz pierwszy zobaczyłem, że podobnie jak ja myśli tak wielu ludzi – napisał na swoim profilu na Facebooku.
Na brak pracy nie narzeka
A co dalej z karierą Pieczyńskiego? Okazuje się, że nawet bez „Na dobre i na złe” radzi sobie doskonale.
Wystąpił gościnnie w kilku serialach, choć na dłużej zdecydował się związać tylko z „Na krawędzi” - przyznawał, że tak długo, jak tylko się da, wolałby unikać wieloletniego zaangażowania w jedną produkcję. Udało mu się również pojawić w amerykańskim „Przekraczając granice”. Stale też pracuje w teatrze.
Wrócił również na duży ekran – w ubiegłym roku zagrał w znakomicie przyjętym „Jacku Strongu” i zbierającym doskonałe opinie „Ziarnie prawdy”. (sm/mn)