Magdalena Berus: Rzucić się w przepaść

Mówi się o niej, że jest największym aktorskim odkryciem minionego roku. 20-letnia Magda Berus nigdy nie marzyła o karierze filmowej. MMS-a, dzięki któremu otrzymała główną rolę w docenionym na festiwalu w Berlinie „Bejbi Blues” Katarzyny Rosłaniec, wysłała pod wpływem impulsu. Kilka miesięcy później zagrała w „Nieulotnych” Jacka Borcucha u boku Jakuba Gierszała. Ma na swoim koncie m.in. nagrodę za najlepszy debiut na festiwalu filmowym w Gdyni i właśnie otrzymała nominację do nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. Debiutantka o statuetkę powalczy z Piotrem Głowackim, Julią Kijowską, Martą Nieradkiewicz i Dawidem Ogrodnikiem.
Magdalena Berus: Rzucić się w przepaść
Źródło zdjęć: © Kino Świat

Małgorzata Steciak: Masz 20 lat, zagrałaś główne role w dwóch pełnometrażowych filmach i jesteś nazywana aktorskim objawieniem polskiego kina. Nominacja do nagrody im. Zbyszka Cybulskiego to kolejne z wielu wyróżnień, jakie do tej pory otrzymałaś, po nagrodzie dla najlepszej aktorki w Konkursie Polskich Filmów Fabularnych na festiwalu Off Plus Camera i nagrodzie za debiut aktorski na festiwalu filmowym w Gdyni. A podobno jeszcze niecałe dwa lata temu nie myślałaś o aktorstwie.

*Magdalena Berus:* Nominacja do nagrody im. Zbyszka Cybulskiego była dla mnie przyjemnym zaskoczeniem. Z zainteresowaniem śledziłam poprzednie edycje i miałam poczucie, że jest to wyjątkowe wydarzenie. Tym bardziej cieszy mnie fakt , ze w tym roku zostałam nominowana i to z czwórką tak świetnych młodych aktorów.

Wszystko, o czym mówisz, czyli festiwale i nagrody dla filmów przychodziły stopniowo i byłam na to przygotowywana. Największym szokiem było dla mnie otrzymanie propozycji zagrania w „Bejbi blues” i „Nieulotnych”. Nie chcę, aby to zabrzmiało arogancko, ale nigdy nagrody nie były dla mnie aż tak istotne. To jest oczywiście bardzo miłe, ale nie odczuwam żadnej presji związanej z kolejnymi wyróżnieniami. Właściwie czuję się tak samo, jak dwa lata temu, kiedy dopiero zaczynałam karierę.

Osiągnęłaś więcej niż niejedna aktorka po szkole filmowej.

Szkoła sama w sobie nic nie może zagwarantować. Może oczywiście pomóc i na pewno rozwija, czego świadectwem są oszałamiające kariery wielu absolwentów. W tej branży nie ma jednak uniwersalnej recepty na sukces. Cieszę się, że udało mi się wejść w ten świat z nieco innej, mniej oczywistej strony. Dobrze, że jest w kinie miejsce dla tak zwanych „naturszczykow”, myślę że takie osoby mają w sobie pewną naturalność i świeżość.

Myślisz, że gdybyś poszła do szkoły, straciłabyś tę intuicję?

Nie mam zielonego pojęcia (śmiech). Po „Bejbi blues” i „Nieulotnych” wykształciło się we mnie pewne podejście do kina i aktorstwa i nie sądzę, żeby nauka w szkole filmowej wpłynęła na nie w jakiś destrukcyjny sposób. Jeśli ma się w sobie wrażliwość i wyczucie, to nie da się w tym pogubić. Moją intuicję bardzo mocno wspierała Kasia Rosłaniec - dała mi narzędzia, z których zawsze będę korzystać.

Rolę w „Bejbi blues” dostałaś przez MMSa. Zdjęcia na casting wysłałaś podobno pod wpływem impulsu. Co sprawiło, że mając obiecującą karierę w modelingu, zdecydowałaś się spróbować swoich sił w branży filmowej?

Po tym, jak wysłałam tego słynnego MMSa, nie było miejsca na żadne dylematy. Sprawy potoczyły się bardzo szybko i nie miałam nad tym kontroli. Po prostu ktoś mnie zobaczył i się spodobałam. Kiedy doszło już do podjęcia decyzji ze strony producentów i Kasi, nie myślałam, że coś poświęcam. Nigdy nie miałam szczęścia w modelingu. Weszłam w ten świat bardzo nagle i pracowałam z najlepszymi agencjami, ale właściwie niczego nie dokonałam. Podróżowałam, uczęszczałam na castingi, ale nie osiągnęłam niczego spektakularnego w tej branży. Kiedy więc pojawiła się okazja do zmiany pracy, od razu zapomniałam o modelingu. Do dzisiaj nie tęsknię za tym. Kino daje mi dużo więcej satysfakcji.

Wspomniałaś, że nie czujesz potrzeby dokształcania się w szkole aktorskiej, a jednak niedawno wyjechałaś do Stanów Zjednoczonych, aby wziąć udział w trzymiesięcznym kursie aktorskim w studiu Stelli Adler w Nowym Jorku.

Chciałam wyjechać do Nowego Jorku, ale potrzebowałam odpowiedniego pretekstu. W Polsce miałam dwie premiery, wiele się działo. Nie chciałam znikać na cztery miesiące, nie wiedząc za bardzo po co (śmiech). Miałam zawodowe zobowiązania wobec ludzi, z którymi współpracowałam i poniekąd wobec siebie samej . Nie żałuję tego wyjazdu, bo to był bardzo rozwijający kurs. Chciałam zostać tam na dłużej, ale nie mogłam znaleźć pracy i poczułam, że chcę wrócić do Polski. Nie traktuję tego jako porażki, bo właściwie nawet specjalnie nie próbowałam – nie chodziłam na castingi ani nawet na spotkania z agentami. Skupiłam się wyłącznie na szkole. Może kiedyś tam wrócę.

Czego się nauczyłaś?

Na pierwszych zajęciach prowadzący powiedział, że „oduczy nas grania”. Od razu mi się to spodobało. Ich metoda polega na wydobywaniu z każdego człowieka wyjątkowości. Nikt nie przykleja tam etykietki „aktora”, nie dąży do wypracowania jednego, konkretnego schematu. Uczono nas również technik medytacyjnych, koncentracji na danej chwili i czerpania z niej energii. Praca z instruktorami ze szkoły Stelli Adler była niesamowita, bardzo spontaniczna. To coś świeżego, żywego, chciałabym pracować w ten sposób również w Polsce.

Z jakich narzędzi korzystasz, pracując na planie filmowym?

Moją metodą, jeśli tak to mogę nazwać, jest bycie otwartym i obecnym w danej sytuacji. Zapominanie o sobie samym, o swojej osobowości, zasadach. W dynamicznych chwilach, podczas pracy na planie, nie ma czasu na zastanawianie się. Trzeba momentalnie „wejść” w rolę, po prostu być. Chodzi o to, żeby wyłączyć umysł. Bardzo ważna jest dla mnie intuicja. Nie wydaje mi się, żeby dobry aktor korzystał tylko z jednej metody. To chyba nie działa. Każda sytuacja jest inna, zmieniają się partnerzy, dialog. Trzeba się po prostu rzucić w przepaść. Każdy aktor do tego dąży, ale to jest bardzo trudne.

Takie podejście pomogło ci przy pracy nad „Bejbi blues”? W końcu z twoją bohaterką, Natalią, trudno się utożsamić.

Na początku bardzo nie lubiłam Natalii i to mnie blokowało. Wtedy Kasia wyjaśniła mi, kim jest moja bohaterka, opisała jej lęki, pragnienia. Postanowiłam odłożyć na bok swoje uprzedzenia i uznałam, że nie powinnam jej oceniać, bo to droga donikąd. Kiedy kręciliśmy, nie zastanawiałam się w tak dużym stopniu, co moja postać myśli, co robi. To może stworzyć niepotrzebny dystans. A granie powinno być intymne, subtelne, utkane z drobnych impulsów, docierających do ciebie z rzeczywistości. Wtedy buduje się emocja. To oczywiście moje prywatne podejście, które w moim przypadku się sprawdza. Nie twierdzę, że to cała tajemnica aktorstwa, bo sama ciągle się uczę.

Zarówno w „Bejbi blues”, jak i w „Nieulotnych” występujesz nago. Nie miałaś bariery przed odważnymi scenami?

Zazwyczaj w takich sytuacjach byłam uprzedzana, czego reżyser będzie ode mnie wymagał, ale zdarzyło się również, jak w przypadku „Nieulotnych”, że dowiedziałam się o tym w dniu kręcenia danej sceny. W scenariuszu kończyła się ona w momencie, w którym miałam zdjąć ubranie. A Jacek mnie, że tak powiem, zaskoczył (śmiech).

Nie byłaś zła?

Oczywiście, że byłam! Bardzo się bałam tej sceny. Ale to nie ma większego znaczenia, bo szybko musiałam zapomnieć o strachu i po prostu zrobić to, co nieuniknione. Trzeba się w takiej sytuacji zdystansować, wyłączyć głowę. Nie chodzi nawet o granie, tylko o czystą, beznamiętną choreografię. Istnieją też specjalne techniki, które pomagają zasłaniać miejsca intymne, co daje poczucie swobody. Sceny seksu wyglądają na ekranie bardzo namiętnie, ale tam nie ma żadnej intymności. To jest w całości mechaniczne, twoje ciało po prostu wykonuje pewne wyuczone ruchy.

Jak wyglądają twoje relacje z innymi aktorami?

Nie mam przyjaciół wśród aktorów, ale łączą mnie serdeczne stosunki z każdym aktorem, z którym do tej pory pracowałam. Asia Kulig, Kuba Gierszał, Mateusz Kościukiewicz... bardzo im kibicuję, myślę, że są ogromnie wrażliwi i inteligentni. Andrzej Chyba jest absolutnie cudowny.

Z którym z reżyserów chciałabyś pracować?

Na pewno chciałabym jeszcze pracować z Kasią Rosłaniec. Lubię twórców niesztampowych – Małgośkę Szumowską, Tomka Wasilewskiego. Jestem również otwarta na pracę z debiutantami. Ostatnio obejrzałam „W imię...”, który mnie oczarował. Szalenie podobała mi się gra naturszczyków, fenomenalnie poprowadzonych przez reżyserkę. Nie ma tam nawet odrobiny fałszu. Pracę reżysera oceniam po wiarygodności bohaterów jego filmu. Forma i scenariusz również są ważne, ale aktorstwo to dla mnie najważniejszy wyznacznik.

Skoro wspomniałaś o debiutantach, ostatnio pracowałaś nad krótkometrażowym filmem „Koniec” Klaudiusza Chrostowskiego, studenta łódzkiej filmówki.

Gram w „Końcu” główną rolę, pomagałam również przy pisaniu scenariusza, tworzeniu scenografii i kostiumów. Poznałam kino od nieco innej strony i spodobało mi się to. Nie wiem czy na tyle, abym w przyszłości podążała w tym kierunku, ale kto wie...

Rozmawiała Małgorzata Steciak

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (23)