Zapewne jeszcze nie widzieliśmy większości filmów, które będą konkurowały o tegoroczne Oscarowe statuetki, bo ich premiery tradycyjnie planuje się na jesień. Wiemy już natomiast, że *Eddie Murphy zadebiutuje jako gospodarz Oscarowego wieczoru. Z punktu widzenia prestiżu imprezy jest to wiadomość równie ważna jak to, kto ostatecznie odbierze pod koniec lutego nagrodę. Oprawa imprezy jest bowiem komentowana często znacznie dłużej niż sam werdykt Akademii.*
W Oscarach oczywiście chodzi o to, kto je zdobywa. Choć zdania są wśród filmowców podzielone, zdarza się, że są one przepustką do wielkiej kariery. Niemal każda wytwórnia stara się co roku wypuścić pulę filmów, które mogą na nagrody liczyć. Jednak dla ich organizatorów to nie werdykt (nieprzewidywalny ze względu na ogromną liczbę głosujących), ale oprawa ceremonii jest najważniejsza. Od niej zależy liczba osób, które zasiądą przed telewizorami i nabiją oglądalność przekładającą się na niebotyczne wpływy z reklam i spowodują, że „show will go on”.
Zeszłoroczny werdykt podzielił publiczność na gorących przeciwników zwycięskiego „Jak zostać królem” i dozgonnych wrogów przegranego „Social Network”. Wszystkich połączyło natomiast rozczarowanie prowadzącymi imprezę aktorami: Anne Hathaway i Jamesem Franco. Przystojna para w roli konferansjerów nie sprawdziła się pod żadnym względem. Choć krzywdzące dla nich byłoby stwierdzenie, że klęska była wyłącznie ich winą. W równym stopniu winni byli przecież scenarzyści, którzy podrzucili im kiepski materiał. Kiedy niedługo po gali zapytałam Jamesa Franco, co właściwie stało się na Oscarowej scenie, odpowiedział: „Negatywne recenzje wymierzone wyłącznie przeciwko mnie odebrałem jako dowód krótkowzroczności recenzentów. W galę Oscarową
zaangażowane są setki ludzi. Część z nich zaczyna pracę na koncepcją ceremonii rok przed nią. Mnie najęto do pracy na miesiąc przed Oscarami i tyle czasu im poświęciłem. I to, że dałem swoją twarz, nie znaczy, że napisałem scenariusz tej gali. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy i nie sądzę, by scenariusz dawał mi większe pole do popisu. Na pewno następnego razu nie będzie”. Że nie będzie to rzecz pewna, aby podreperować wizerunek najdroższej gali świata spece od jej promocji pracują już od kilku miesięcy zachwalając nowa ekipę – produkującego Bretta Ratnera (reżyser m.in. „Czerwonego smoka” i „Godzin szczytu”) i prowadzącego Eddiego Murphy’ego.
Ta obsada Oscarów jest dowodem na to, że z porażek poprzednich kilku lat (ubiegłoroczny duet: Steve Martin i Alec Baldwin był tylko odrobinę lepszy od Hathaway i Franco), wyciągnięto wnioski. Po pierwsze taki, że charyzma sceniczna nie jest tym samym, co dobre aktorstwo. Wszak najsłynniejszy gospodarz Oscarów Bob Hope, który prowadził ceremonię 19 razy i był w tym bezkonkurencyjny nie był wybitnym aktorem i przeciwieństwie do Franco sam nie miał żadnej nominacji do Oscara. Po drugie, że formuła one man show jest lepsza niż praktykowane przez dwa ubiegłe sezony dwie osoby na scenie w wymuszony sposób chichoczące nawzajem ze swoich dowcipów (notabene w latach 70. i 80. próbowano z różnym skutkiem upychać na scenie nawet do czterech prowadzących). Po trzecie wreszcie, że cięty i odważny dowcip (choć nie chamski – jak
to miało miejsce w 2005, kiedy galę poprowadził Chris Rock), który zniknął wraz z nieodżałowanym – i najbardziej przez polskich komentatorów lubianym – Billym Crystalem, nie może ustąpić miejsca poprawnej paplaninie, która ma nikogo nie urazić.
Eddie Murphy, z doświadczeniem z „Saturday Night Live” i docenianym niejednokrotnie talentem do Stand-upu, ma szansę wszystkie oczekiwania spełnić, zwłaszcza, że po chudych latach grania grubych i grubszych, wraca wreszcie do porządniejszego kina filmem „Tower Heist” (który zrobił zresztą ze swoim oscarowym współpracownikiem Brettem Ratnerem). Oby mu się udało, bo kolejna porażka może organizatorów sporo kosztować. Trzymam kciuki, a tak na marginesie, chciałabym, żeby równie szumnie jak nazwisko producenta, reżysera i prowadzącego ogłaszano kto odpowiada za scenariusz Oscarów. Bo bez dobrego tekstu nawet cudotwórca filmowy nie zrobi dobrego show.