Magazyn WP FilmMarcin Wrona: Warsztatowe skrajności. ''Znieważona ziemia'' na WFF

Marcin Wrona: Warsztatowe skrajności. ''Znieważona ziemia'' na WFF

Pokazany na Warszawskim Festiwalu Filmowym, film *Michale Boganim, to tak naprawdę dwa filmy w jednym. Pierwsza część jest niezwykle mocnym, świetnym kawałkiem kina, później jednak, gdy w połowie filmu, rozpoczyna się opowieść o tych samych bohaterach 10 lat później, wszystko rozsypuje się, gubi walory części pierwszej i popada w niepotrzebną, momentami ckliwą, nostalgię. Jednak z wielu powodów warto obejrzeć ten film, a festiwal w naszej stolicy, to dobre miejsce dla takich obrazów.*

Marcin Wrona: Warsztatowe skrajności. ''Znieważona ziemia'' na WFF
Źródło zdjęć: © Apple Film Production

Dyrektor Stefan Laudyn, który jako jedyny w Polsce szczyci się rangą festiwalu klasy A, jak co roku zadbał o interesujący repertuar. Zwłaszcza główny konkurs, jest ciekawym przeglądem kinematografii z całego świata. Filmy na dobrym poziomie, pokazywane są u nas zazwyczaj po raz pierwszy. Wymóg premiery (za wyłączeniem Gdyni przynajmniej polskiej, a najlepiej światowej) na festiwalu jest utrudnieniem zarówno dla organizatorów, jak i twórców. Oczywiście pokazanie się w Warszawie niesie za sobą prestiż, jednak często ogranicza to inne kontakty, czasem krzyżuje plany dystrybutorów. Znana jest niepisana umowa między festiwalem Era Nowe Horyzonty a WFF, o tym, że pokaz w konkursie jednego z nich wyłącza udział konkursowy na drugim.

Jeżeli chodzi o konkurencję festiwali zagranicznych, dyrektor Laudyn, szczęśliwie nie zawsze trzyma się kurczowo tych kryteriów. Ja sam zresztą zanim pokazałem swój „Chrzest” na zeszłorocznej edycji festiwalu, wcześniej prezentowałem film kolejno w Gdyni, Toronto i San Sebastian. Z drugiej strony, wyzwaniem dla organizatorów jest wyłowienie tych propozycji, które są na wysokim poziomie artystycznym, a jednocześnie nie „zgrały się” już gdzieś indziej. Cóż, czas pracuje na korzyść WFF, który jest stosunkowo młody pośród 13-stu festiwali klasy A na całym świecie, historia tworzy prestiż. Oby tylko dopisali partnerzy finansowi, a wybitni twórcy chcieli tu przyjeżdżać.

Znieważona ziemia” była pokazywana na festiwalu w Wenecji (w sekcji Venice Days – tej samej co „Ki” Leszka Dawida), gdzie – jak donosi prasa – było dobre przyjęcie. Moim zdaniem, ten film miał szansę być arcydziełem. Do mniej więcej 45 minuty jest precyzyjnie budowany, przemyślany konstrukcyjnie, sprawnie ustawiony pod względem napięcia, jak i przepływu informacji.

Oto jesteśmy wewnątrz koszmaru zbliżającej się katastrofy, z której ci najbardziej zainteresowani – mieszkańcy sąsiadujących z atomową elektrownią Czarnobyl miejscowości – w ogóle nie zdają sobie sprawy. Z tego właśnie wnika napięcie, że „lokalsi” wiodący szczęśliwy żywot nie wiedzą, że uczestniczą w apokalipsie. Żenią się, kochają, wychowują dzieci, jakby nie działo się nic nadzwyczajnego, poza urokami ich prywatnego życia. Nikt nie może im powiedzieć prawdy. Tylko z nieba leje czarny deszcz.

Brzmi to jak skrzyżowanie plagi biblijnej z science fiction. Z tą różnicą, że my, którzy na to patrzymy, wiemy coś, czego nie wiedzą ci ludzie na ekranie. To zdarzyło się naprawdę. O jest ten moment, kiedy ich życie zostało bezpowrotnie skażone powolnym, agonalnym odchodzeniem. Tego dnia zaczęła się ich śmierć.

Reżyserka zręcznie układa obrazy powolnej dezintegracji, buduje koszmar niczego nieświadomych istot. W obrazie stopniowo przemyca znaki unicestwiania ich świata. Np. podczas wesela nad rzeką wypływają zdechłe ryby, pan młody zostaje nieodwołalnie wezwany na akcję ratowniczą do nuklearnej fabryki, z drzew opadają liście, a kiedy ludzie przestają mówić, nie słychać już ptaków. Statek szaleńców nigdzie nie płynie, zagłada przyszła sama do nich. Nieproszona i niemal niewidoczna.

Jedne co można zarzucić części pierwszej to muzyka. Leszek Możdżer napisał świetną muzykę, z tym że ona ma wartość sama w sobie, a zupełnie nie pasuje do filmu. Co wspólnego mają nowoczesne aranże jazzowe z Sowieckim Sojuzem sprzed 25 lat? Ta muzyka, jest kompletnie „odklejona” od obrazu. Słychać to zwłaszcza porównując z inną muzyką. Kiedy pojawiają sentymentalne, ale oryginalnie rosyjskie piosenki z tamtych lat, to po prostu robi się integralne. Wszystko pasuje. Tak samo pasuje tu Andrzej Chyra, grający jedną z głównych ról. Jest to postać, tzw. innego. Jedynego, który wie co się dzieje. Są to dwa elementy polskie w „Znieważonej ziemi” wynikające zapewne z warunków koprodukcji strony polskiej (polskim partnerem jest Apple Film).

Druga część dzieje się 10 lat po katastrofie. Niestety, mimo wielu świetnych motywów i obrazów zdegenerowanego świata po katastrofie, wypada ona słabo przy części pierwszej. Twórcy założyli, że wszyscy ocaleni z hekatomby tęsknią za dawnym światem. W dziwny sposób są z nim związani i uzależnieni od życia TAM. Niby chcą uciec np. do Paryża, czy też do innych miast obecnej Ukrainy. Miotają się między motywacjami, penetrując zonę razem z „Czernobyl Tour”, słyszą głosy, widzą duchy przeszłości. Z tym, że zupełnie nic z tego nie wynika, poza ogólnym wrażeniem nostalgii. Wątki poszczególnych postaci rozpadają się, tak jak samo jak świat, w którym to się dzieje. Bardzo ciekawe, chyba oryginalne, lokacje opuszczonych miast pozbawionych życia, w których dzieje się akcja są bardziej interesujące niż sama fabuła drugiej części. W której próbuje się reanimować „trupa”, ale bez specjalnej wiar w powodzenie.

Tak czy inaczej, nie było jeszcze filmu tak blisko pokazującego świat znieważonej, zapomnianej ziemi od wewnątrz, poprzez ludzi. Dlatego należy ten film zobaczyć.

andrzej chyramarcin wronafelieton
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)