Moja kolacja z Herve. Tragiczna historia aktora, który nie wytrzymał bólu
Ciężka choroba deformowała go i nie pozwalała żyć bez bólu. Zatracał się w alkoholu i erotycznych ekscesach. Jego ostatni przyjaciel w rozmowie z dziennikarzami nie powstrzymał łez.
Villechaize całe swoje dorosłe życie zmagał się z nieprzemijającym fizycznym bólem spowodowanym chorobą. Z powodu niedoboru hormonu wzrostu i dysplazji układu kostnego ciało francuskiego aktora nie było w stanie przystosować się do rozwiniętych organów wewnętrznych. Przemieszczanie i z wiekiem coraz bardziej bolesne nachodzenie na siebie wnętrzności uniemożliwiło Herve’emu spanie w pozycji leżącej, schylanie się czy też niekiedy normalne oddychanie. Niemniej ograniczenia własnego ciała i koszmar bólu, z którym zmagał się każdego dnia, nie utrudniły (ani też nie stanęły na drodze) w systematycznym zatraceniu się w alkoholu, narkotykach, lekach przeciwbólowych i niezliczonej ilości erotycznych ekscesów z udziałem rzeszy kobiet.
Francuski aktor był artystą o gigantycznym potencjale, sile walki i prekursorskich ambicjach, któremu (pomimo choroby) udało się osiągnąć oszałamiający sukces w Hollywood. Z karykaturalnego portretu ludzi dotkniętych karłowatością uczynił równoprawny wizerunek współtowarzysza ekranu. Samemu jednak będąc wewnętrznie złamanym, pozbawionym szans na ratunek artystą.
Widzowie na całym świecie nieustannie powracają do klasyków z udziałem Herve’a Villechaize’a, poczynając od Jamesa Bonda, poprzez "Fantastyczną wyspę" (1977-1983), a na kultowej parodii "Spokojnie, to tylko awaria!” (1982) kończąc. Niemniej w wieku 50 lat narastający, fizyczny ból stał się dla niego nie do wytrzymania. W jego ostatnich chwilach, tuż przed samobójczą śmiercią, towarzyszył mu młody brytyjski dziennikarz - Sacha Gervasi. To, co ten 25-letni mężczyzna zobaczył, przeżył i doświadczył u boku strudzonego życiem, ale też nieprzewidywalnego szaleńca stało się inspiracją do powstania filmu "Moja kolacja z Herve” w reżyserii 52-letniego dziś Gervasiego. W roli Herve'a wystąpił znany z "Gry o tron" Peter Dinklage.
Po ponad ćwierćwieczu od tamtych wydarzeń kino oddaje hołd jednemu z prekursorów współczesnej kultury, a za kamerą staje oddany druh i jedna z ostatnich osób, która widziała Villechaize’a żywego. Sacha Gervasi w rozmowie z dziennikarzami nie krył łez smutku oraz wzruszenia, tłumacząc, że jego zawodowa kariera rozpoczęła się od tego przypadkowego wywiadu z wykolejonym i zmordowanym życiem francuskim aktorem.
Wszystko, co widzowie zobaczą w najnowszej produkcji HBO - "Moja kolacja z Herve” - całkowicie odmieniło życie dziennikarza, a dla aktora było okazją, aby pożegnać się z publicznością na własnych warunkach.
Wirtualna Polska: Dlaczego, jako początkującemu dziennikarzowi z Wielkiej Brytanii, zależało ci, żeby poznać zepchniętego na margines i trochę zapomnianego przez Hollywood Herve’a Villechaize’a?
Sacha Gervasi: Wcale mi na tym nie zależało. Nie miałem takich planów. To wszystko wydarzyło się przez przypadek. Dostałem zlecenie, żeby polecieć do Los Angeles i spotkać się z ekipą serialu "Beverly Hills, 90210". Pragnę podkreślić, że w latach 90. bycie 25-letnim dziennikarzem zaczynającym karierę w poczytnej brytyjskiej gazecie było największym szałem. Błogie, fenomenalne życie. Podróżowałem po całym świecie na koszt mojej redakcji - Rzym, Paryż, Nicea, Los Angeles… Miałem wszystko, co chciałem, kiedy chciałem i wszędzie. Niemniej akurat w tym wypadku nie mogłem być bardziej znudzony już samą wizją rozmowy z ekipą serialu o bogatych smarkaczach z Beverly Hills. Co za niewarty niczego bełkot. Więc korzystając z okazji, że i tak wszystko mam opłacone i akurat jestem w L.A., zacząłem organizować sobie wywiady "na boku".
Czyli miałeś w planach spotkanie karłowatego aktora z filmu o Jamesie Bondzie?
Nie do końca. Herve był jednym z mało istotnych możliwych tematów, o które mógłbym się pokusić, gdybym miał za dużo wolnego czasu. I tak się stało. Ktoś odwołał mi jakiś wywiad, coś zostało przełożone, więc postanowiłem zaaranżować spotkanie z naszym małym przyjacielem w hotelowym lobby.
Domyślam się, że odepchnięty przez przemysł filmowy Herve z pewnością był podekscytowany waszym spotkaniem i możliwością powrotu do świata mediów.
(Śmiech). Nie, nie, nie. Herve to był szajbus, ekstrawagancki koleżka nierozstający się z zieloną walizką pełną leków przeciwbólowych i noszącym za paskiem szczypce kuchenne, na wypadek, gdyby coś mu upadło na podłogę. Dla niego byłem smarkatym, nic nieznaczącym redaktorem jakiejś tam gazety i chyba chciał się na mnie trochę po wyżywać.
W jaki sposób przygotowałeś się do rozmowy z nim?
Miałem pytania przygotowane z zagadnienia umiłowanego przez tabloidy, czyli "Co oni dzisiaj robią?". Spodziewałem się niewiele wnoszącej 25-minutowej rozmowy z aktorem, któremu nieobca był bulwarowa prasa. Jego dzikie romanse, nocne szaleństwa, grożenie ludziom nożem na przyjęciach - to jedne z bardziej standardowych newsów z nim w roli głównej. "I bardzo dobrze!” - pomyślałem. "Wypytam się go o te wszystkie dziwaczne, wyssane z palca anegdoty z czołówek tabloidów, zagaję o współpracę z Rogerem Moorem i mam materiał gotowy. Będzie się to znakomicie czytało". Nikt, nawet Herve, nie spodziewał się, że nasze spotkanie przerodzi się w trzydniową przygodę.
Co takiego wydarzyło się, że od wywiadu przeszliście do wspólnego obiadu, a następnie ruszyliście w drogę białą limuzyną?
Po 30 minutach naszej rozmowy, kiedy zacząłem zbierać swoje rzeczy i powoli kierować się w stronę wyjścia, Herve (dosłownie) wskoczył na stół i z nożem w ręku skierowanym mi w twarz, powiedział: "Wszystko, co do tej pory ode mnie usłyszałeś, to stek bzdur. Chciałbyś usłyszeć coś prawdziwego?". Cóż za nieobliczalny świr z filmowego ekranu?! (Śmiech). Nawet teraz po latach, kiedy to opowiadam, cała sytuacja jawi mi się niczym scena z filmu Felliniego. Oto mam zostać zaszlachtowany na śmierć przez karła, który pragnie mi zdradzić swoją prawdę. Stało się to dla mnie jasne, że on desperacko potrzebuje mojej uwagi. A ja wciąż nie mogłem odwrócić wzroku od tego noża (śmiech).
I tak oto rozpoczęła się wasza przygoda… Być może też przyjaźń?
To było epickie spotkanie! Bardzo szybko zrozumiałem, że nie mogę na niego patrzeć jak na ekranową kreaturę, ekstrawagancką mimozę popularnego kina. Ten schorowany aktor był człowiekiem z krwi i kości, który chciał opowiedzieć swoją historię bez surrealistycznych upiększeń i dziwacznych anegdotek. I tak - on miał rację! Cały nasz wywiad miałem już gotowy na długo przed naszym spotkaniem. Wiedziałem, co będę chciał napisać i w jaki sposób go zaprezentuję w moim tekście. Herve zmusił mnie do myślenia i otwarcia się na nieprzewidywalną interakcję.
Czy w tym momencie rozpoczyna się twój film i prawdziwa historia Villechaize’a?
Nie, ale od tego momentu zaczęła się nasza prawdziwa relacja i szczera rozmowa. Opowiedział mi wszystko, co później ze staranną dokładnością pragnąłem przytoczyć w moim ostatnim filmie. Fakt, że miał trzech normalnej budowy braci, w jaki sposób był prześladowany w szkole, o jego niekończących się kuracjach medycznych. O tym, że ojczym (biologiczny ojciec był nieznany) Herve’a był chirurgiem i że od zawsze starał się poruszyć niebo i ziemię, zasięgnąć wszelkich możliwych konsultacji, a także użyć znajomości, aby zatrzymać chorobę lub choćby pomóc swojemu ukochanemu synowi.
Jakiego rodzaju przejawy niechęci Herve doświadczył w swoim życiu?
Och, najróżniejsze! Pomijając niechęć filmowców do ludzi dotkniętych jego schorzeniem, Villechaize miał bardzo trudne dzieciństwo oraz okres dojrzewania, mieszkając w centrum Paryża. Pamiętam, kiedy tłumaczył, jak jego zwyczajny spacer po ulicach miasta może zamienić się w surrealistyczny koszmar. Ludzie potrafili iść za nim, po czym kopnąć w głowę, pobić, nie mówiąc już o wyśmiewaniu, które miało miejsce na porządku dziennym. W centrum stolicy Francji?! Za dnia?! Bez pomocy i wstawiennictwa z żadnej strony. Bycie karłem wiązało się z wszechobecnym brakiem szacunku ze strony choćby przechodniów. Wytykanie palcami to nic. Takie było nastawienie ludzi w latach 70.-80. Dziś zresztą też nie jest lepiej. "To karzeł. On nie jest prawdziwy. To karykatura człowieka. Chrzanić go. Rozwalmy mu łeb!".
Horror. Cóż za okrucieństwo doznane w tak młodym wieku…
Jak widzisz Herve poniósł wiele krzywd i przez całe swoje życie obciążony był doświadczeniami z dzieciństwa, także jako już dorosły człowiek. Opowiedział mi o swojej bardzo trudnej i ambiwalentnej relacji z matką. Mówił, że bardzo go kochała, ale jednocześnie miała nieskrywane poczucie wstydu, że jej ciało wyprodukowało coś tak dziwacznego. Karykaturalne stworzenie. Całe szczęście jego ojczym równoważył mu tę rodzicielską dysproporcję. Wziął naszego przyszłego aktora w podróż dookoła świata, chciał otworzyć mu oczy na cuda, wyedukować i ofiarować mu w ten sposób wszystko, co najlepsze.
Czy znalazłeś jakiekolwiek podobieństwo pomiędzy sobą a Herve'em Villechaizem? Czy w jakiś sposób wasze życia są podobne?
W o wiele większym stopniu niż to mogłem kiedykolwiek podejrzewać. Kiedy poznałem Herve’a byłem bardzo zagubionym młodym człowiekiem. "Zagubiony" to zbyt miłe słowo, żeby określić mój ówczesny stan umysłu. Byłem cyniczny, popieprzony, spłukany i złamany wewnętrznie. Ówcześnie żyłem w niezgodzie z samym sobą. Miałem wrażenie, że jestem nieautentyczny. Jako początkujący dziennikarz próbowałem zaistnieć w świadomości brytyjskiego środowiska szanowanych dziennikarzy, czując się jednocześnie jak kompletne zero. Kiedy w trakcie naszej rozmowy Herve zaczął wyznawać, że nie czuje się komfortowo ze swoim wyglądem, z tym co sobą reprezentuje prywatnie oraz z kształtem swojego medialnego wizerunku czy też kariery - dokładnie to samo mogłem powiedzieć o sobie. W 1993 roku nie przepadałem za sobą ani za tym, jak postrzegali mnie inni. To nie byłem ja. Z pewnością nie byłem w pełni ukształtowany, czy też ukierunkowany na pozytywne życie. Pragnąłem gigantycznego sukcesu i ogólnie rzecz ujmując - byłem głupi. On również pragnął sukcesu - równie głupiego i nierealnego, o jakim i ja marzyłem - kobiety padają nam do stóp, niektórzy ludzie mają ambicje, aby w przyszłości być nami. A my sobą gardzimy. Więc jak sama widzisz w tamtym okresie było między nami wiele podobieństw, zrozumienia oraz znaków równości.
Zostaliście przyjaciółmi?
Nic dziwnego, prawda? Było to dla mnie bardzo naturalne. Zaczęło mi na nim zależeć, a jemu chyba na mnie też. Z pewnością mieliśmy do siebie wzajemny szacunku. Ale tak, była to przyjaźń. Tak można to najlepiej ująć. W tamtym okresie zmagałem się z własnymi demonami. Miałem poważne problemy z alkoholem. I oto spotykam Herve’a, który osiągnął wszystko o czym marzył, a i tak kajał swoją duszę wszystkimi dostępnymi legalnymi, czy też nielegalnymi środkami odurzającymi. Oto widzę go na końcu tej samej drogi, u początku której sam wtedy byłem i wiem, jak będzie wyglądać mój koniec. Herve Villechaize to ja. Była to bardzo gorzka i niebezpieczna wizja własnej autodestrukcji.
Jakie były ostatnie słowa, które wypowiedział do ciebie aktor przed swoją samobójczą śmiercią?
Kiedy pojawiłem się w jego pokoju hotelowym, żeby się pożegnać, wymachiwał bronią. Nie desperacko, czy też histerycznie, jedynie w typowy dla siebie dramatyczny sposób. Ale tak, rewolwer był obecny. Czułem, że coś się dzieje, ale zrzuciłem to na karby jego wiecznej chęci do szokowania. Ostatnie słowa, które do mnie skierował, możesz również usłyszeć w filmie. Wypowiedział je w windzie, zjeżdżając ze mną do lobby: "Powiedz im, że niczego nie żałuję".
Minęło 25 lat od waszego spotkania. Dlaczego postanowiłeś nakręcić film dopiero teraz?
Herve zmienił całe moje życie. Moja kariera zawodowa na dobre rozpoczęła się od tamtego wywiadu i mówię to bez kokieterii. Po spisaniu całego materiału, który przewidziany był na 500 słów, a skończyłem dopiero po 5000, moi wydawcy odmówili mi publikacji. Tekst okazał się zbyt mroczny i posępny, pozbawiony był "lekkiej, komediowej tonacji". Tłumaczyli, że mamy sześć milionów czytelników i nikt nie potrzebuje czytać tego typu historii o życiowych zerach w niedzielę rano do porannej kawy... "Zakrztuszą się cholernym croissantem" - mówili. Ludzie chcieli dostać przepis na wegetariański quiche, sprawdzić do czego pasuje tapeta z motywem owoców kiwi i dowiedzieć się, co słychać u dzieciaków z serialu "Beverly Hills, 90210". Taki przecież był prawdziwy powód mojego pobytu w Los Angeles, który zrządzeniem losu zakończył się w towarzystwie Herve’a.
Co więc postanowiłeś zrobić z historią Villechaize? Z waszą historią?
Nic nie mogłem zrobić. Dla mnie był to jeden z najpiękniejszych, najlepszych i z pewnością najbardziej szczerych artykułów, jakie napisałem w całym moim dotychczasowym życiu. Niestety gazeta, która miała prawa autorskie do mojego tekstu, przeredagowała go, strywializowała jego treść i opublikowała w uproszczonej, żałosnej formie bez mojej zgody.
Zacząłem więc pisać scenariusz w oparciu o wydarzenia, które miały miejsce podczas naszego spotkania. Pierwszą wersję scenariusza miałem zaplanowaną na krótkometrażowy film autorski. Niestety nie udało mi się wówczas pozyskać środków na produkcję. Niemniej mój czterdziestostronicowy scenariusz trafił jakimś cudem w ręce Stevena Spielberga, co zaowocowało propozycją współpracy przy filmie "Terminal" (2004). To wydarzenie rozpoczęło moją karierę w przemyśle filmowym. Jak widzisz Herve już wtedy zaczął zmieniać moje życie i poszerzać zawodowe perspektywy.
Waszą historię odłożyłeś na później?
Obiecałem mu, że opowiem jego historię i na tym mi najbardziej zależało. Nie mogłem pozbyć się tej myśli z mojej głowy od momentu, kiedy Herve odebrał sobie życie. Musisz zrozumieć, że spotkałem na swojej drodze człowieka, z którym wydawało mi się, że nie mam kompletnie nic wspólnego. Po naszym spotkaniu zrozumiałem, że dzielimy ze sobą niemalże wszystko. Wszystkie uczucia, doznania i ambicje. Cały światopogląd. Świadomość, że byłem jedną z ostatnich osób, z którymi Herve rozmawiał przed śmiercią - odmieniła mnie na zawsze.
Jak bardzo emocjonalnym przeżyciem było dla ciebie zrealizowanie tego filmu?
Nie wiem nawet jak zacząć, żeby ci wytłumaczyć, jak bardzo (płacz). Przepraszam. To po prostu była bardzo długa droga dla mnie…
Opowiedz w takim razie, w jaki sposób odnalazłeś filmowe ucieleśnienie Herve’a Villechaize’a, czyli fenomenalnego Petera Dinklage’a z "Gry o tron"?
Petera poznałem 15 lat temu, kiedy realizował film "Dróżnik" (2003). Z początku nie był zainteresowany rolą. Bał się, że zostanie w niej zaszufladkowany albo że jest do niej wybrany tylko ze względu na własną chorobę. Szybko zmienił zdanie. Tak oto rozpoczęła się nasza kilkuletnia współpraca nad tym filmem.
Dlaczego Peter Dinklage zmienił zdanie odnośnie wzięcia udziału w twoim filmie?
Wydaje mi się, że życie Petera jest tak diametralnie różne od życia jakie prowadził Herve. Choćby nawet w sposobie w jaki zmagali się z popularnością. Wszystko, co dotyczy Dinklage'a jest nieporównywalne z decyzjami jakie podjął w swoim życiu zawodowym (i nie tylko) Villechaize. I chyba dlatego Peterowi zaczęło zależeć, żeby wcielić się w jego skórę. Wydawałoby się, że Peter odnajdzie siebie w doświadczeniach Herve’ego, a nie ja. Stało się jednak odwrotnie. Moim zdaniem Dinklage ostatecznie zdecydował się na przyjęcie roli nie tylko, aby oddać uznanie jednemu z najistotniejszych pionierów karłowatego rozmiaru w historii kina, ale również z powodów bardziej samolubnych - aby przez chwilę żyć pomyłkami, których sam mógłby doświadczyć, dokonując złych wyborów zawodowych. Dziś wiem jedno - bez Petera Dinklage’a nie byłoby mojego filmu. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wile razy usłyszałem od producentów: "Przestań! Ten film nigdy nie powstanie!" na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Ale niedługo po tych słowach na ekranach telewizorów pojawiła się "Gra o tron" i świat zachwycił się filmowymi geniuszami w ich mniejszej formie…
Zobacz zwiastun:
Jeśli znajdujesz się w trudnej sytuacji i chcesz porozmawiać z psychologiem, dzwoń pod bezpłatny numer 800 70 2222 całodobowego Centrum Wsparcia dla osób w kryzysie. Możesz też napisać maila lub skorzystać z czatu, a listę miejsc, w których możesz szukać pomocy, znajdziesz TUTAJ.