Na chwałę matki Rosji! Recenzja filmu "Czerwona jaskółka"
Najnowszy film z Jennifer Lawrence nie jest może skończonym arcydziełem gatunku, ale porządną porcją kinowej rozrywki na wieczór, w gwiazdorskiej obsadzie. Nawet jeśli za miesiąc czy dwa już nie będziemy o niej pamiętać.
Hollywood w dalszym ciągu sądzi, że amerykańscy aktorzy grający Rosjan powinni mówić po angielsku z paskudnym akcentem. Niczego ich nie nauczyły porażki w tym zakresie "Niepokonanych" Weira (z rosyjska zaciągał Colin Farrell) i "Systemu" Espinosy (to już Tom Hardy i Gary Oldman). Tym razem ofiarą wymuszonego dążenia do autentyzmu padła Jennifer Lawrence w "Czerwonej jaskółce". Na szczęście jej angielski nie jest aż tak zły, a sam film ma naprawdę niezłe momenty, więc czasem drobne uchybienia warto wybaczyć.
Dominika (Lawrence) jest primabaleriną w moskiewskim teatrze Bolszoj (aktorka trenowała balet przez 3,5 miesiąca, by w filmie być baletnicą przez 6 minut). Jej tanecznego partnera gra sam Sergei Polunin (międzynarodowy rozgłos przyniósł mu występ w klipie "Take Me to Church" Hoziera), więc wiadomo, że mówimy o najwyższej baletowej światowej klasie. Kiedy dziewczyna ulega na scenie okropnemu wypadkowi, a ktoś inny zajmuje jej miejsce wśród tańczących, życie, które znała dotychczas, dobiega końca.
Przestaje być bowiem ozdobą salonów, a dla państwa rosyjskiego staje się balastem, któremu nie przysługują żadne przywileje. Jako bratanica ważnego oficjela służb (Matthias Schoenaerts, o fizjonomii przypominającej prezydenta Federacji), ma jednak jeszcze jedną szansę na poprawienie swojej trudnej sytuacji. Może udać się na szkolenie dla "Jaskółek" (agentów zdobywających informacje dzięki nawiązaniu intymnych kontaktów z przeciwnikiem), po którym będzie wykonywać zadania służb.
Zanim jednak zdoła wykonać pierwszą tajną misję, zdąży się już zakochać (w amerykańskim agencie – Joel Edgerton), zginie przez nią kilkoro ludzi, a sama da się wplątać w międzynarodowy kryzys szpiegowski. Wszystko na chwałę matki Rosji.
Chociaż "Czerwona jaskółka" ma swoje wady (trudno uwierzyć, że Lawrence mogłaby być baletnicą Bolszoj - nawet z tak sprawnymi dublerkami, pierwsza połowa filmu jest niemal zupełnie pozbawiona suspensu, narracja wielokrotnie zbacza z ustalonych torów, a Charlotte Rampling przypomina karykaturalną wersję pamiętnej Rosy Klebb), film Lawrence’a (brak pokrewieństwa z aktorką) ogląda się całkiem nieźle, zwłaszcza w kinie IMAX, na którym widać najmniejsze szczegóły obrazu.
Nie jest to może poziom zaangażowania w akcje szpiegowskie na poziomie nowych "Bondów", "Tożsamości Bourne’a" Limana, czy choćby "Szpiega" Alfredsona, ale kobieca główna bohaterka brutalnie rozdająca na lewo i prawo razy to wciąż miła odmiana. Poza tym swoje fantastyczne pięć minut dostała też Mary-Louise Parker, ogrywająca wcześniejsze wcielenie z "Red", co stanowi ciekawą przeciwwagę do całej powagi urzędu i misji, w którą zaangażowała się Dominika.