"Na zawsze twoja": Emocje z waty
*"Na zawsze twoja" oddana w ręce Patrice’a Leconte mogła być wielkim kinem. Tymczasem francuski twórca stworzył film bez duszy i emocji, jakby spętany sztywnym gorsetem. Postacie poruszają się niemrawo po ekranie, wygłaszają dialogi o wielkiej miłości, ale nawet nie potrafią sobie z namiętnością spojrzeć w oczy. Ich uczucie to jedynie wyreżyserowany teatr, za którym nie idzie choćby odrobina wiarygodności.*
11.09.2014 12:40
Wystarczy przypomnieć sobie chociażby „Niebezpieczne związki” Stephena Frearsa czy „Wiek niewinności” Martina Scorsesego, aby wiedzieć, że dobrej baletnicy nie przeszkodzi rąbek u spódnicy. Nawet jeśli rąbek jest bardzo falbaniasty. Po prostu utalentowanym twórcom kostium nie przeszkadza. Wciąż są w stanie tkwiąc w krynolinie i gorsetach wycisnąć ze swoich bohaterów i relacji między nimi maksimum emocji. A nawet więcej, są w stanie kostiumem je podkręcić, dodać im temperatury, rozgrzać do czerwoności. Koronki i falbany tylko dodają temu kolorytu, sznytu dawnej epoki, więcej seksapilu. Nie przytłaczają emocji, nie krępują uczuć.
Niestety, książka Stefana Zweiga na takiego twórcę nie trafiła. Choć wydawało się, że jest inaczej. Patrice Leconte sprawiał wrażenie reżysera idealnego, człowieka, który związkom międzyludzkim poświęcił kilka filmów i był gotów z zaciekawieniem penetrować je dalej. Tymczasem, „Na zawsze twoja” to dla niego nie tylko przystanek w poszukiwaniach, ale nawet, mówiąc brutalnie, krok w tył.
Ciężko w tym filmie dojrzeć Leconte’a zafascynowanego swoimi bohaterami. Widzimy tylko snujących się po ekranie kochanków: Charlotte, Karla i Friedricha. Napięcie w tym zawiązanym zupełnie niechcący trójkącie niby narasta, ale robi to w sposób zupełnie wykalkulowany, wyreżyserowany. Nie ma go między aktorami, którzy znowu są obiecującymi nazwiskami, razem jednak zupełnie nie działają. Nie ma między nimi chemii, żadne ani specjalnie nie przykuwa uwagi, ani nie tworzy wokół siebie aury tajemnicy. Trudno uwierzyć w rodzącą się między nimi namiętność, tym bardziej, że Leconte opowiada o niej w dyskretnych gestach i ukradkowych spojrzeniach, omijając wszelkie dosłowności i ostentacyjne zachowania. Stąd też ma się poczucie wielkiego niedosytu wynikające z seansu „Na zawsze twojej”. Filmu, który wiele obiecywał i niespecjalnie którąkolwiek z tych obietnic był w stanie spełnić – pozostał jedynie pustym obrazem romansu ze snującymi się po ekranie bohaterami i zmarnowanym potencjałem na naprawdę dobry film. Przyłożyli
się do tego zgodnie wszyscy jego twórcy. Zarówno reżyser przytłoczony sztafażem z epoki, jak i aktorzy, zupełnie nie czujący dramatu rozdzierającego ich bohaterów.