Widzowie zszokowani. Najbrutalniejszy film od lat
W tym filmie nie zobaczycie kuriozalnego Jokera czy pozbawionego charyzmy Willa Smitha. Nowy "Legion samobójców" to laska dynamitu, która rozsadza na strzępy spochmurniałe kino superbohaterskie. W końcu ktoś przypomniał widzom, że ta konwencja może być dziką, bezpretensjonalną zabawą.
Pamiętam seans pierwszego "Legionu samobójców" sprzed pięciu lat. Oczekiwania miałem, tak jak zresztą niejeden widz, duże. W końcu większość z nas wierzyła, że Warner Bros. i DC przestaną męczyć tymi nieznośnie banalnymi i "przygniatająco" poważnymi produkcjami jak "Człowiek ze stali" czy "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości", dając w zamian rozrywkę, która jest brutalna, nieokiełznana, totalnie komiksowa. Za produkcję odpowiedzialny był przecież niezły reżyser, David Ayer (jego "Bogowie ulicy" to jeden z lepszych hollywoodzkich filmów akcji ostatnich lat). Co z tego. Nie pomogły mu nawet gwiazdy.
Człowiek tylko przecierał oczy ze zdumienia, gdy widział te wszystkie żenujące sekwencje z Jokerem granym przez Jareda Leto, który bardziej przypomina pop punkowego muzyka w stylu Blink-182 niż przerażającego anarchistę z kreacji Heatha Ledgera. Will Smith jako Deadshot najprawdopodobniej zagrał w filmie za karę. O scenariuszu lepiej zapomnieć – nic w nim się nie klei. Jedynie Margot Robbie jako Harley Quinn odbija się od dna, ale to za mało, by przestać mówić o totalnej porażce.
Ayer dziś lamentuje, że to nie jego film i na wzór Zacka Snydera chce pokazać "swoją" wersję, ale mleko rozlało się dawno temu – zupełnie nie potrzebujemy sprawdzać jego wizji.
Tym bardziej że na szczęście dla nas nastąpiła korekta i "Legion samobójców" powraca na ekrany (premiera w Polsce 6 sierpnia) w nowym wydaniu, które pozwala zapomnieć o wcześniejszym koszmarze. Potrzeba było nam Jamesa Gunna, od którego Ayer przecież małpował w swoim filmie (porównajcie sobie ze "Strażnikami Galaktyki"), by przekonać się, jak należy poprowadzić przygody wyjątkowo dziwacznej zgrai anty(super)bohaterów. W zasadzie obraz Gunna to niemal ten sam film, ale rezultat jest diametralnie inny. Zamiast mordęgi, mamy ekscytację.
W "Legionie samobójców: The Suicide Squad" (nie wiem, co polscy dystrybutorzy mają z tymi dwuczłonowymi tytułami, ale apeluję o zaprzestanie tej praktyki) bezduszna Amanda Waller (Viola Davis) ponownie zbiera grupę przestępców i różnymi sposobami zmusza ich, by wykonali dla niej zadanie. Oprócz doskonale znanej Harley Quinn, z poprzedniego filmu mamy też m.in. Joela Kinnamana jako Ricka Flagga. Drużyna, której przewodzi Bloodsport (Idris Elba), zostaje wysłana na wyspę Corto Maltese ze specjalną misją. Lepiej nic więcej nie zdradzać, bo niespodzianek fabularnych trochę jest.
Już w nagłówku swojej recenzji krytyk serwisu Indiewire oznajmił, że film Gunna to "najmniej przygnębiająca rzecz o superbohaterach od dłuższego czasu". Ma absolutną rację. Od początku jesteśmy raczeni niepoprawnymi żartami (w prologu jednym z bohaterów jest np. humanoidalna łasica [!], która wylądowała w więzieniu za zjadanie dzieci) i festiwalem przemocy, jakiego ta konwencja dawno nie widziała. Jest zdecydowanie ostrzej niż w "Loganie" czy "Deadpoolach".
Jednak nie uświadczymy tutaj egzystencjalizmu pierwszego z wyżej wymienionych tytułów czy podobnego mrugania do widza drugiego z nich. Tegoroczny "Legion samobójców" to jazda bez trzymanki, gdzie nacisk postawiono przede wszystkim na słowo "zabawa".
Kilka przykładów na zachętę. W ekipie Bloodsporta mamy King Sharka, czyli coś na kształt człowieka-rekina, któremu kapitalnie podkłada głos sam Sylvester Stallone. Ten bohater z wielkim smakiem pożera ludzi lub rozrywa ich na strzępy. Pokazane jest to tak, jakbyśmy oglądali soczyste kino klasy B z ogromnym budżetem. Niejeden amerykański krytyk trafnie wspomniał o tym, że Gunn stworzył swoją własną wersję filmu w stylu wytwórni Troma, która słynęła z kiczowatych, niskobudżetowych horrorów jak "Toksyczny mściciel". Pychota.
Człowiek-rekin to jedno. W jednej z najlepszych sekwencji filmu (a tych jest sporo) Bloodsport wraz z kompanem o wdzięcznej nazwie Peacemaker (John Cena) prześcigają się, kto zabija bardziej widowiskowo. Panowie podpalają żywcem, strzelają wybuchowymi pociskami prosto w przyrodzenie tylko po to, by udowodnić swoją wyższość nad rywalem. A puenta ich poczynań jest doskonała.
Sam Peacemaker zasługuje na osobny paragraf, bo jest to pierwszy raz, gdy Cena, wcześniej wrestlingowiec, zagrał w sposób, który da się pochwalić. Okazuje się, że jeśli ktoś umie go poprowadzić, facet potrafi być zabawny. Trudno nie parsknąć śmiechem, gdy nagle pojawia się w samych slipach albo rzuca bezdennie głupią uwagę.
Co więcej, jego postać to wyborna parodia superbohaterów, bo Peacemaker jest w stanie zrobić wszystko, by zachować pokój na świecie. To oznacza w praktyce, że bez skrupułów wyrzyna kobiety i dzieci, gdy zachodzi taka potrzeba. Już sam jego wygląd wywołuje śmiech.
Udanym żartem Gunna jest to, że Peacemaker posiada te same zdolności, co Bloodsport. I tu trzeba przyznać, że zaangażowanie Elby do zagrania tej postaci, było strzałem w dziesiątkę. Reżyser nie udaje, że Bloodsport na początku może nie budzić naszej sympatii – to kawał dupka i kiepskiego ojca, który nie ma nic wspólnego z cierpiętniczym Deadshotem Smitha. Elba wygrywa to znakomicie – nie dość, że czujemy charyzmę aktora, to jesteśmy w stanie uwierzyć w jego postawę i głęboko skrywane człowieczeństwo. Co klasa, to klasa.
A co z samą Harley Quinn? Robbie z powodzeniem ponownie oddaje psychotyczną, ale przy tym szalenie ujmującą naturę swojej protagonistki. Różnica jest taka, że w przeciwieństwie do poprzedniego "Legionu" i "Ptaków Nocy" wreszcie ma okazję pojawić się w dobrym filmie.
Gunn specjalnie dla niej napisał dwa wyborne wątki. W jednym mamy coś na zasadzie odwrócenia tzw. male gaze (męskiego spojrzenia), bo patrzymy na dany obiekt zainteresowania jej oczami, a nie, jak to zwykle bywa w kinie, mężczyzny. W drugim poznajemy w pełni zabójcze umiejętności byłej partnerki Jokera, mając możliwość przy okazji spojrzenia na to, w jaki sposób widzi ona świat. Gwarantuję zachwyt.
Pochwały pochwałami, ale nie wszystko w nowym "Legionie samobójców" jest idealne. Bywają przestoje w tempie. Niektóre żarty, zwłaszcza te suche, czasem "nie siadają". Ale nie da się ukryć, że jest to najlepsze kino superbohaterskie od dobrych trzech, a nawet czterech lat. Takie, które nie bierze siebie zbyt poważnie, dzięki czemu zmiata z powierzchni ziemi ostatnie poczynania Marvela, włącznie z "Avengers: Koniec gry".
Gunnowi udało się nie tylko zrobić dobrą filmową rzeź za krocie, bo flaki latają tu z dużą częstotliwością, ale także sprawić, że nie jesteśmy obojętni na losy konkretnych postaci. Bo cała ta ekipa to fajni ludzie. Psychole, ale z dużym serduchem.
Jeśli jeszcze nie jesteście przekonani, to dodam na koniec, że warto pójść na film dla chociażby zupełnie przegiętego finału, w którym twórca ładnie nawiązał do japońskiego nurtu kaiju. Gunn wskazał Hollywood kierunek. Mam szczerą nadzieję, że inne wytwórnie podążą tym krwawym szlakiem.
Czytaj także: Marvel zdradza tajemnice. Oto 10 tytułów IV fazy MCU