Nicole Kidman: Dzięki ci, Boże, za to wszystko! [WYWIAD]
Dawno nie widzieliśmy na wielkich ekranach tak udanego aktorskiego renesansu. Był moment, kiedy myśleliśmy, że Nicole Kidman lata świetności ma za sobą, ale aktorka zaskoczyła wszystkich fanów zjawiskowymi rolami w przebojowym serialu "Wielkie kłamstewka" i filmie Sofii Coppoli "Na pokuszenie", który właśnie wchodzi na ekrany kin. Naszej korespondentce w Hollywood aktorka zdradza kulisy swojego wielkiego powrotu i opowiada, jak to jest skończyć pół wieku.
Yola Czaderska-Hayek: Jak doszło do twojej współpracy z Sofią Coppolą?
Nicole Kidman: Z Sofią od dawna miałyśmy w planach wspólny film. Rozmawiałyśmy o nim wielokrotnie – to miała być zupełnie inna produkcja niż "Na pokuszenie", ostatecznie jednak nie powstała. Kiedy już było jasne, że z tego nic nie będzie, Sofia przyleciała do Londynu, gdzie występowałam w teatrze, i powiedziała: "Mam jeszcze jeden pomysł". A kiedy Sofia mówi: "Mam pomysł", to wiem, że warto go wysłuchać. Dlatego po spektaklu poszłyśmy na kolację i wtedy Sofia przekazała mi scenariusz. Zapewniłam ją, że cokolwiek to jest, chcę w tym zagrać. Bardzo cenię jej styl, jej niepowtarzalną artystyczną wrażliwość. Kiedy widzisz jej film, to od razu wiesz, że to film Sofii Coppoli. Wyrobiła sobie własną markę, co dla córki wybitnego reżysera jest wyjątkowo trudnym zadaniem. Sofia musiała przez wiele lat walczyć o to, by nie uważano jej wyłącznie za kopię ojca. A ostatnio dowiedziałam się, że jej matka też wyreżyserowała film. Więc to wyjątkowa rodzina. Podziwiam Sofię i cieszę się, że mogłam dać jej wsparcie.
O filmie zrobiło się naprawdę głośno, gdy Sofia Coppola otrzymała nagrodę za najlepszą reżyserię w Cannes. W historii tego festiwalu dopiero po raz drugi to wyróżnienie trafiło w ręce kobiety.
To była dla nas olbrzymia niespodzianka. Najbardziej żałuję, że w trakcie festiwalu musiałam tak wcześnie wracać do Nashville. Bo, jak się okazało, ominęło mnie nie tylko wyróżnienie dla Sofii [podczas tegorocznej, 70. edycji organizatorzy przyznali Nicole Kidman jubileuszową nagrodę specjalną – Y. Cz.-H.]. Zupełnie się tego nie spodziewałam. I nagle po powrocie domu dostałam telefon z wiadomością: "Masz nagrodę". Była wtedy u mnie chyba siódma rano. Myślałam w pierwszej chwili, że może by wrócić, ale uroczyste wręczanie miało zacząć się za cztery godziny. W żaden sposób nie zdążyłabym dolecieć. Cóż, to jeden z tych przypadków, kiedy człowiek do końca życia będzie żałował: "Jaka szkoda, że mnie tam nie było".
Podsumowanie Festiwalu w Cannes i renesans Nicole Kidman:
Na początku naszej rozmowy wspomniałaś, że występowałaś w londyńskim teatrze. Co to za sztuka?
"Fotografia 51" [dramat Anny Ziegler, premierę miał w 2015 r. – Y. Cz.-H.], to opowieść o kobiecie w świecie nauki. Muszę przyznać, że dopiero po podpisaniu umowy zaczęłam się zastanawiać, w co ja się właściwie pakuję. Czy ja oszalałam? Nie byłam na scenie od 17 lat. I nagle mam występować osiem razy w tygodniu, w dodatku przed widownią na żywo. Na papierze jakoś to niegroźnie wyglądało. Ale dopiero kiedy dotarło do mnie, że mam sprostać wymaganiom zarówno krytyków, jak i publiczności na West Endzie, w dodatku grając w nowym, nieznanym spektaklu, mało nie oszalałam ze strachu. Ale udało się! Mam z tego powodu olbrzymią satysfakcję. Choć było to jednocześnie chyba najbardziej przerażające doświadczenie w mojej karierze.
Nie mogę nie zapytać cię o serial "Wielkie kłamstewka", który okazał się olbrzymim sukcesem. Skąd wziął się pomysł na tę produkcję?
Z poczucia frustracji. Kiedyś podczas rozmowy z Reese Witherspoon obydwie zaczęłyśmy narzekać, że nie ma dla nas dobrych, ciekawych ról. Bruna Papandrea, zaprzyjaźniona producentka, podsunęła nam powieść Liane Moriarty. Z miejsca podjęłyśmy decyzję, że trzeba na jej podstawie nakręcić serial. Zaklepałyśmy dla siebie główne role, a pozostałe rozdzieliłyśmy wśród przyjaciółek. I tak, zamiast czekać na okazję, postanowiłyśmy stworzyć ją sobie same. Tak właśnie powstał ten serial, po prostu dlatego, że wszystkie chciałyśmy zagrać coś interesującego, niebanalnego. Nie liczyłyśmy na wielkie powodzenie. Spodziewałyśmy się, że ta produkcja trafi głównie do jednej grupy demograficznej, czyli kobiet, których dzieci chodzą do szkoły. Tymczasem okazało się, że serial oglądają dosłownie wszyscy. Na całym świecie. Do tej pory nie mogę wyjść z szoku. Mam wrażenie, że zagrałam w jakiejś hollywoodzkiej superprodukcji, bo dokądkolwiek pojadę – czy to do Australii, czy do Francji, czy do Wielkiej Brytanii – wszyscy pytają mnie o "Wielkie kłamstewka".
Niech zgadnę: dopytują się, czy będzie dalszy ciąg?
(śmiech) Liane cały czas zgłasza nowe pomysły. Musimy tylko namówić Davida [Kelleya, twórcę scenariusza serialu – Y. Cz.-H.], żeby zasiadł do pisania. Wszystko jest cały czas w fazie dyskusji, nie ma jeszcze żadnych konkretów. Ostatnio rozmawiałam na ten temat z przyjaciółką. Namawiała mnie: "Musicie nakręcić drugi sezon". Miałam wątpliwości, bo często lepsze jest wrogiem dobrego. Ona jednak stwierdziła: "Takie role naprawdę rzadko się zdarzają. Nie wykorzystać takiej szansy to byłby grzech”. Postacie w tym serialu są rzeczywiście wyraziste jak rzadko, więc może faktycznie warto sprawdzić, jak potoczą się ich dalsze losy. Jeśli tylko Liane i David staną na wysokości zadania, głupio byłoby nie spróbować.
Z jednej strony mamy silne kobiety w "Wielkich kłamstewkach”, z drugiej – silne kobiety w "Na pokuszenie". Wyczuwam tu pewną ciągłość.
To zabawne, bo wszystkim się wydaje, że nakręciłam obie rzeczy jedną po drugiej. A to przecież nieprawda, bo między nimi zagrałam jeszcze w filmie "The Killing of a Sacred Deer".
W którym, dodajmy, wystąpił także Colin Farrell, który partneruje ci w "Na pokuszenie".
Mieliśmy tylko trzy tygodnie przerwy. Śmialiśmy się oboje, że jesteśmy jak aktorzy na etacie w teatrze. Cały czas gramy na tej samej scenie, tylko zmieniamy kostiumy. Ale nawet nam się to spodobało. Teraz chcemy nakręcić razem trzeci film.
Słyszałaś o tym, że Sofia Coppola zrobiła sesję fotograficzną z Colinem ćwiczącym w siłowni? Ma być z tego kalendarz.
Naprawdę? To ja koniecznie poproszę o egzemplarz! (śmiech)
Dużo się dzisiaj mówi o przyszłości kina. Pojawiają się głosy, że w epoce smartfonów, tabletów i innych urządzeń przenośnych sale z wielkimi ekranami stracą rację bytu. Jakie jest twoje zdanie na ten temat? Pamiętasz swoją pierwszą wizytę w kinie?
Kiedy byłam mała, do kina prowadzili mnie rodzice, stąd chyba zresztą wzięło się moje zamiłowanie do aktorstwa. Nie pamiętam, niestety, mojego pierwszego filmu. Na pewno nie były to "Gwiezdne wojny”, na które chodzili chyba wszyscy moi rówieśnicy. Rodzice wybierali dla mnie ambitniejsze, ciekawsze rzeczy. Z czasem zaczęłam chodzić do kina sama, często nawet urywając się ze szkoły. W ten sposób obejrzałam filmy Kubricka, Felliniego. Klasykę światowego kina. Zdarzało się, że siedziałam na widowni sama. I dzisiaj nie wyobrażam sobie, że kino w takiej postaci miałoby zniknąć. Bo przecież po to je stworzono – by przenosić widzów wprost do świata na ekranie. Seans w sali kinowej to zupełnie inne doświadczenie niż oglądanie filmu we własnym domu. Właśnie ze względu na tę ciemność i na wielki ekran. To magiczne przeżycie i nie sądzę, by kiedykolwiek mogło się znudzić. A raczej mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Z drugiej strony natomiast pojawia się coraz więcej ciekawych produkcji w stylu "Wielkich kłamstewek", które z założenia są przeznaczone na mały ekran. Mówię na to: kinowa telewizja. Cieszy mnie, że to medium dociera do masowej widowni na całym świecie, ale gdy powstanie kolejny film na miarę "2001: Odysei kosmicznej", ja na pewno obejrzę go w kinie.
Niedawno skończyłaś 50 lat. Gratulacje! Była z tej okazji feta?
Nic wystawnego. Odwiedziła mnie siostra ze szwagrem i z dziećmi. Świętowaliśmy razem z Keithem i naszymi maluchami. Rodzinnie. Za to trochę wcześniej, w Australii, mama wyprawiła mi wielką imprezę. Jest w takim wieku, że nie może podróżować, dlatego ja poleciałam do niej. Zaprosiła czterdzieści moich przyjaciółek. Przyszło też paru panów, ale głównie dziewczyny. Było wspaniale. Całe jedzenie przygotowała jej znajoma, która zna mnie od dzieciństwa. Śpiewaliśmy przy pianinie, gadaliśmy, najedliśmy się do syta, a do tego jeszcze moja mama wygłosiła przemówienie. Doskonałe 50. urodziny.
Jakie to uczucie skończyć pół wieku?
Mam wrażenie, że zamknęłam jakiś rozdział w życiu. Akurat w tym roku tak się pięknie ułożyło, że dostałam tę nagrodę w Cannes. Jestem za nią niewiarygodnie wdzięczna. Niesamowite, że tak się akurat splotły okoliczności. Mój osobisty jubileusz z jubileuszem festiwalowym, i do tego jeszcze takie uznanie… Kto mógłby się spodziewać? Dzięki ci, Boże, za to wszystko (śmiech).
Trzymasz swoje statuetki na widocznym miejscu w domu?
Owszem. Nie trzymam ich, jak niektórzy, w łazience. Mam specjalną półkę na widocznym miejscu. Bo dlaczego nie? Jestem z nich dumna, a najbardziej z tego, że podziwiają je moje córki. Co prawda, nie do końca jeszcze wiedzą, co te nagrody znaczą, ale bardzo je interesuje, czym się zajmują rodzice. Nagrody Keitha też oczywiście są dla nich ważne. Niedawno towarzyszyłam mu na gali Country Music Television, gdzie zdobył aż cztery statuetki. I to w głosowaniu fanów, więc tym większa radość i satysfakcja. Po wszystkim córka powiedziała mi: "Mamo, ty i tata bez przerwy się całujecie". To chyba najpiękniejsza rzecz, jaką można usłyszeć od dziecka.
Co dostałaś od dzieci na urodziny?
Bez przerwy coś mi kupują, nawet bez okazji. Wiedzą, że uwielbiam wszelkiego rodzaju pluszaki, dlatego dom jest cały nimi zawalony. Wszędzie pełno pluszowych miśków, aż nie do wiary. Ciągle im powtarzam, że na wiosnę trzeba zrobić porządki i oczyścić dom, ale wiadomo, jak to jest. Przynajmniej dzięki miśkom jest u nas w domu przytulnie i miło.
Wybierasz się z córkami na babskie zakupy? Na przykład po ubrania i buty?
Jako pracująca matka nie zawsze mam na to czas. Dlatego często robię zakupy w internecie. Trochę wstyd się przyznać, ale w sklepach sieciowych zawsze wkładam bardzo dużo rzeczy do koszyka, a potem prawie nic z tego nie kupuję. Kiepski ze mnie klient, choć pewnie wielu ludzi tak robi. Moje córki nie przepadają za tym, bo wolą przymierzyć coś i zobaczyć, jak to wygląda naprawdę. Na pewno nie zamawiamy przez internet butów. To najgorsza rzecz, jaką można zrobić. Po buty chodzi się tylko do sklepu. Trzeba je założyć, przekonać się, czy nie uwierają, przejść parę kroków. Inaczej się nie da. Buty z sieci nigdy nie pasują.
Czy to córki cię namówiły, żeby zagrać w superbohaterskim filmie Jamesa Wana "Aquaman"? Skąd taki pomysł?
Dla zabawy. James Wan przysłał mi scenariusz i powiedział: "Napisałem tę rolę dla ciebie". I tym mnie ujął. A poza tym pociąga mnie perspektywa spróbowania czegoś nowego. To niewielka rola, więc nie muszę jej poświęcić nie wiadomo ile czasu. Do tego zdjęcia kręcić będziemy w Australii. Dla mnie to jak powrót do domu. Mam okazję być blisko mamy, a jednocześnie poznam filmowe Uniwersum DC, które tak bardzo różni się od naszego świata.
20 lat temu pojawiłaś się w "Batman Forever”. Szykuje się wielki powrót?
Nie, gram zupełnie inną postać. Mam być syrenią wojowniczką. Muszę powiedzieć, że do tej pory nie śledziłam zanadto wszystkich filmów o superbohaterach i nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ten gatunek stał się ostatnio popularny. Teraz jestem na etapie nadrabiania zaległości. "Aquaman" ma wejść na ekrany bodajże pod koniec przyszłego roku, więc mam jeszcze trochę czasu, żeby być ze wszystkim na bieżąco. Na pewno dam radę.