Nostalgia za PRL‑em. "Zupa nic" mówi o czymś więcej
"Kiedyś nie było niczego, ale ludzie byli ze sobą bliżej" - nie zliczę, ile razy ja, nieznająca PRL-owskiej rzeczywistości słyszałam te słowa. Choć od upadku komuny minęło już ponad 30 lat, wciąż wielu Polaków wraca często pamięcią do tamtych czasów i to z coraz większym sentymentem. Te ciągoty w ostatnich latach są świetną pożywką dla filmowców, z czego skorzystała Kinga Dębska w swoim najnowszym filmie "Zupa nic".
Elka (Kinga Preis) i Tadek (Adam Woronowicz) tworzą stereotypowe polskie małżeństwo. Ona musi zarządzać całym domem i o wszystkim pamiętać, a on nie potrafi niczego załatwić. A to zgubił wszystkie kartki przed świętami, a to kupił nie te meble. Niezaradność życiowa mężczyzny zakrapiana alkoholem staje się kluczowym wątkiem fabuły filmu, wszak to przez nią rodzina co chwilę ląduje w tarapatach.
Nie bez znaczenia pozostaje też moralna postawa bohaterów. Postać grana przez Kingę Preis działa w "Solidarności", a jej brat (Robert Rutkowski) jest członkiem partii. Choć siostra z zazdrością spogląda na luksusowe warunki jego życia, duma i honor nie pozwalają jej złamać swoich zasad.
Kobieta ma też problem z postawą swojego męża, który woli się nie wychylać, ale jako inteligent bywa pogardzany i niedoceniany za swoją pracę. Mimo licznych sporów i napięć nie można odmówić małżonkom jednego - kochają się i chcą jak najlepiej dla swoich córek. To właśnie dla nich pragną poprawy bytu i życia w innej, wolnej Polsce.
Od dawna w polskim kinie nie było produkcji, która w równej mierze przygląda się zarówno problemom dorosłych, jak i dzieci. Debiutująca na wielkim ekranie Barbara Papis w roli nastoletniej Marty świetnie oddała bolączki pierwszej miłości, szkolnych niepowodzeń i bycia w rozdarciu między dwójką rodziców.
Złośliwi mogliby powiedzieć, że w "Zupie nic" nie ma niczego poza nostalgią. Jednak Kinga Dębska ma oko i ucho do niuansów. Jej pełnokrwiści bohaterowie mówią żywym językiem, dobrze oddającym polską mentalność. W istocie nie tylko realistyczna fabuła przyczyniła się do frekwencyjnego sukcesu produkcji, a również jej wolnościowy wydźwięk.
Choć widzów rozbawią perypetie postaci w kolejkach do sklepów, na domówkach czy podczas prób nielegalnego handlu, co można by odebrać jako gloryfikację minionej epoki, nad całością czuć zew nadchodzących zmian. Bohaterowie pragną żyć po swojemu i cieszą się z najmniejszych rzeczy, które wyróżniają ich z szarej masy. Chcą więcej i więcej, ale nie można ich porównywać do współczesnych konsumpcjonistów. Ten właśnie apetyt na życie i potrzeba wolności wyboru to coś, co sprawia, że po seansie nie sposób opuścić kino bez uśmiechu na twarzy.
Być może właśnie dlatego dziś, kiedy mamy mnóstwo możliwości, ale nie zawsze potrafimy je doceniać, potrzebujemy takich filmów jak "Zupa nic", aby przypomnieć sobie, co możemy stracić. Bo szczęście niekoniecznie zapewni nam nowy model smartfona czy zagraniczny wyjazd. Żadne cuda technologii nie zastąpią nam prawdziwych więzi - tych w rodzinie, z sąsiadami, znajomymi w pracy. Dawniej bardziej się o te relacje dbało, bo bez wspólnego działania niewiele można było załatwić. Obecnie każdy stara się być samowystarczalny, ale czy przez to nie stajemy się bardziej egoistyczni?
Polskie kino nie stroni od dramatów czy banalnych komedii, rzadko oferując produkcje ciepłe i napawające nadzieją. "Zupa nic" wypełnia tę niszę, nie siląc się na moralizatorski ton. Warto, aby ten lekki, przyjemny, ale i wartościowy film obejrzeli nie tylko widzowie z sentymentem wspominający czasy słusznie minione. A może to właśnie młodsze pokolenie szczególnie powinno zobaczyć, jak bardzo kiedyś pożądano smaku wolności?