"Nowy początek": Bliskie spotkania trzeciego stopnia [RECENZJA]
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że obecnie jest coraz mniej reżyserów, na których kolejne filmy po prostu się czeka. Przyczyn takiego stanu rzeczy pewnie jest wiele i długo można by na ten temat rozprawiać, ale nie o to tu idzie. Chodzi raczej o sytuację odwrotną, bo ona z mojego punktu widzenia od dobrych kilku lat stała się udziałem Kanadyjczyka Denisa Villeneuve’a. Wbrew swojemu tytułowi „Nowy początek” nie tyle stanowi nowe otwarcie, co raczej kontynuację dobrej passy i dowód na to, że po raz kolejny warto było czekać.
Szerszej publiczności utalentowany Kanadyjczyk dał się poznać przed sześcioma laty, kiedy zrealizował znakomite „Pogorzelisko”, za które zresztą otrzymał oscarową nominację. Kolejne filmy robił już w Stanach Zjednoczonych, a na planach pojawiały się czołowe hollywoodzkie gwiazdy, z Jake'em Gyllenhallem, Hugh Jackmanem czy Emily Blunt na czele. Ważniejszy w tym wszystkim był jednak fakt, że Villeneuve pozostał oryginałem. Jego kino z pewnością nie jest adresowane do wszystkich, ale duszna, klaustrofobiczna atmosfera i nieoczywiste, zagmatwane fabuły czynią je charakterystycznym. Nie inaczej jest z „Nowym początkiem”. Ambitną próbą zmierzenia się z gatunkiem, jakim jest science fiction, której znacznie bliżej do Kubricka niż tego, co aż za dobrze znamy z hollywoodzkich blockbusterów.
Są tu zatem, przypominający nieco ośmiornice, Obcy, których statki kosmiczne pojawiły się w dwunastu miejscach na całym świecie. Jest, wynikająca ze strachu i niewiedzy, potrzeba rozpętania globalnej jatki. Wreszcie jest i próba dialogu. Jak kiedyś w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” Stevena Spielberga, tak i tu, choć w ujęciu bardziej naukowym niż rozrywkowym. Podejmuje się jej Louise Banks (Amy Adams)
, specjalistka od lingwistyki, do spółki z fizykiem, w którego rolę wciela się Jeremy Renner. Kobieta naznaczona traumami z przeszłości, co rusz zmuszana do tego, by udowadniać swoje racje w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. To właśnie próby nawiązania kontaktu z Obcymi, poznania ich języka nadają ton całemu filmowi. Do tego stopnia, że w pewnym momencie zupełnie przestajemy zwracać uwagę na efekty specjalne, a nad nimi głowił się zapewne solidny sztab ludzi.
Jednak nie o efekty tu idzie. Villeneuve jest mistrzem budowania atmosfery nawet w kameralnym ujęciu, bo paradoksalnie taki właśnie jest ten film. Uwagę zwracają szczegóły, ponieważ to detale odegrać mają kluczową rolę we właściwym zrozumieniu intencji nieproszonych gości. Jest w „Nowym początku” scena, w której bohaterowie muszą zdecydować, czy kolisty symbol wykreowany przez Obcych oznacza „broń” czy może „narzędzie”. A tym samym uwarunkuje wszelkie dalsze działania. Kanadyjczyk zdaje się tym samym mówić o znaczeniu języka jako podstawowego narzędzia komunikacji. Chcąc nie chcąc, i widz zaczyna się nad tym głowić, coraz mocniej dając się wciągnąć w dość abstrakcyjną fabułę. Trzeba przyznać, że kanadyjski reżyser jak mało kto posiadł umiejętność owinięcia go sobie wokół palca. Co godne podkreślenia, nie idzie w tym wszystkim drogą na skróty. Zamiast armii efektów specjalnych, stawia na atmosferę. Pierwsza próba związana z kinem science fiction zdecydowanie została zaliczona. Ale już niedługo Villeneuve’a czeka prawdziwy egzamin dojrzałości, bo w takich kategoriach należy rozpatrywać chęć zmierzenia się z legendą „Blade Runnera”. Pozostaje czekać i trzymać kciuki. Oby i tym razem było na co.