"Ostatni rycerze prawej strony": kochają bliźniego swego, ale nie lewaka. Oto prawdziwe oblicze ONR
Bycie nacjonalistą uważają za powód do dumy. Żyją według ściśle określonego kodeksu moralnego i na co dzień starają się żyć prosto i uczciwie. Członkowie ONR-u doczekali się filmu na swój temat, który pokazuje ich bardzo różne oblicza.
Dla wielu są tymi, którzy na Marszach Niepodległości odpalają race i głoszą rasistowskie, homofobiczne, faszystowskie hasła. Przed obiektywami fotoreporterów często zasłaniają twarze. Dla braci, reżysera Michała i operatora Macieja Edelmanów zrobili wyjątek.
- Chęć zrobienia filmu o środowiskach skrajnie nacjonalistycznych pojawiła się we mnie 3 lata temu. W tym czasie ONR blokował wejście do Teatru Powszechnego, gdzie miał odbyć się spektakl "Klątwa" Olivera Frljica, a w polityce dominowały skrajnie prawicowe tendencje. Wybrałem się na marsz ONR i zrobiłem fotoreportaż z tego zdarzenia. Zobaczyłem tam ludzi, którzy na pierwszy rzut oka różnią się ode mnie wszystkim, pewnie dlatego chciałem ich bliżej poznać, zrozumieć - mówi reżyser Michał Edelman w rozmowie z WP.
Zobacz: Najgorętsze momenty Marszów Niepodległości
Przypadkowo, z pomocą przyjaciół, synom słynnego operatora Pawła Edelmana udało się dotrzeć do kierownika brygady łódzkiej ONR i zainteresować go swoim pomysłem na film. Ten przekonał do udziału w produkcji swoich kolegów z Łodzi i Pabianic. Bohaterowie dokumentu "Ostatni rycerze prawej strony" wpuścili ekipę filmową do swoich domów, opowiedzieli, jak wygląda ich codzienne życie. A nie różni się ono prawie niczym od życia przeciętnego zjadacza chleba: pracują, są w stałych związkach, mają dzieci. Wyjawili też, co pchnęło ich do dołączenia do ONR.
Jak mawia jeden z bohaterów filmu, za sprawą uczestnictwa w marszach niepodległości "czuje polskiego ducha". Twierdzi, że nigdy nie czuł się tak bezpiecznie jak w środowisku nacjonalistycznym. Gdy ktoś próbuje oskarżyć go o rasizm czy ksenofobię, Piotr cierpliwie tłumaczy, że nikogo nie wyklucza, wręcz przeciwnie, jest ich obrońcą. Bo jego zdaniem wszystkim nam lepiej będzie się żyło, gdy narodowości, rasy i wyznania nie będą się mieszać.
Z kolei Marek nie ukrywa, że lubi jeździć na marsze równości czy te organizowane przez Anfitę, bo dają mu one zastrzyk adrenaliny. Ma wtedy przy sobie pałkę teleskopową i kubotan, czyli przyrząd wyglądający jak długopis, którym można boleśnie zaatakować. Oprócz tego szef łódzkiej brygady ONR angażuje się w pomoc potrzebującym, zwykle osobom starszym. Najbardziej żałuje tego, że nie zdążył się pożegnać ze swoją umierającą babcią.
To ludzkie, wrażliwe oblicze członków ONR-u zostaje skonfrontowane z obrazem manifestacji, w których biorą udział. Jadąc autobusem do Warszawy wspólnie się modlą, ale też podsumowują rodowód wielu polityków. "Geremek, Kuroń, Mazowiecki - Żyd, same karaluchy" - komentują. Według bohaterów filmu nawet Andrzej Duda czy Jarosław Kaczyński nie są w 100 proc. prawdziwymi Polakami.
Chcąc uczcić rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, onrowcy przypominają, że według nich wojenna walka wciąż trwa. "To Powstanie Warszawskie jest tu i teraz, i my będziemy musieli w tym naszym życiu zdać z tego egzamin. Jeżeli go oblejemy, to nie tylko nie będzie Polski, nie będzie w ogóle Europy, bo jesteśmy w tej chwili ostatnim krajem, który realnie przeciwstawia się zalewowi neomarksizmu, LGBT-yzmu, debilizmu" - podsumowują.
Pomimo głoszenia radykalnych haseł, “ostatni rycerze prawej strony” bywają otwarci na dialog. Widać to chociażby w scenie wymiany zdań z uczestniczkami marszu równości. Choć onrowcy zaczynają rozmowę od słów “kto was opłaca?”, nie krzyczą, nie biją, nie są opresyjni. Obie grupy rozchodzą się z uśmiechami na ustach. Takiego obrazu na próżno szukać wśród telewizyjnych reportaży, niezależnie w której stacji. Młodym filmowcom udało się uchwycić zarówno szczerość intencji onrowców, jak i ich zacietrzewienie.
- Moim celem było opowiedzieć o ONRze w sposób prosty, skromny i obiektywny. Nie kierować się żadną ideologią, wyłączyć moje własne przekonania i postarać się obserwować członków organizacji z taką samą wrażliwością i bezstronnością, z jaką chciałbym patrzeć na każdego innego człowieka - mówi Michał Edelman.
O tym, że ten cel udało się reżyserowi osiągnąć, świadczy ostatnia scena dokumentu. Wtedy to kamera odwraca się w stronę twórcy, który przyznaje przed jednym ze swoich bohaterów, że ukrywał przed nim swoje nazwisko żydowskiego pochodzenia. Myślał, że jego ujawnienie może wywołać wrogie nastawienie onrowca, a nawet zerwanie współpracy. Okazuje się, że gdy ktoś głoszący ksenofobiczne hasła pozna i polubi człowieka, nie oceniając go po okładce, ideologia schodzi na dalszy plan. Warto, aby widzowie "Ostatnich rycerzy prawej strony" również mieli to na uwadze.