"Pan T.": walcząc z wiatrakami. Inteligentna satyra na system opresji
Czarno-biały film o warszawskim inteligencie wzorowanym na Leopoldzie Tyrmandzie. Brzmi jak kolejna, artystyczna produkcja tylko dla wybranych widzów. Jednak "Pan T." Marcina Krzyształowicza kryje w sobie znacznie większy potencjał.
Film rozpoczyna się od planszy z napisem "ta historia nie została oparta na żadnej biografii". Jednak nawiązania do życia i twórczości Leopolda Tyrmanda są ewidentne. Pojawiają się aluzje do przyjaźni z Stefanem Kisielewskim, esejami pisanymi dla "Tygodnika Powszechnego" i zatargu z "Przekrojem". Wątki z filmu literalnie nawiązują do "Dzienników 1954".
O te kwestie pretensje ma spadkobierca spuścizny pisarza, jego syn Matthew Tyrmand. Żąda zapłaty 1 mln zł za prawa autorskie. Sprawa może trafić do sądu.
Mimo to tytułowy pan T. nie jest rozliczany ze swojej biografii. Staje się narratorem opowieści o świecie opanowanym przez cenzurę, w którym wybitni twórcy czekają na nadejście lepszych czasów. Podobnie jak zbuntowani reżyserzy na tegorocznym festiwalu w Gdyni.
Akcja filmu rozgrywa się w dwóch wymiarach - Warszawy roku 1953 i fikcyjnego świata wykreowanego przez pisarza, w którym grupa terrorystów przygotowuje się do wysadzenia Pałacu Kultury i Nauki. Walka o to, który z nich będzie dominujący, jest archetypicznym starciem dobra ze złem.
"Pan T." w niezwykle wysublimowanej, lekkiej formie porusza istotne, wciąż aktualne tematy. Chociażby etyki zawodu dziennikarza. Główny bohater (Paweł Wilczak)
mieszka w Domu Literatów, a jego nowym sąsiadem zostaje początkujący redaktor (Sebastian Stankiewicz). Starszy kolega po fachu daje mu cenne wskazówki, uczy dostrzegania szerszego kontekstu i szukania tematów na ulicy.
Sam pan T. nie pisze. Uchodzi za wybitnego literata, który z własnego wyboru przestał tworzyć. Geniuszu twórcy dowodzi scena odczytu jego artykułu. Podszywając się za redaktora miesięcznika "Turysta", pisze o górskich wyprawach Lenina. Opisuje je w taki sposób, że zebranym na sali szczęki opadają z wrażenia.
Na co dzień prozaik utrzymuje się z korepetycji. Wikła się w romans ze swoją uczennicą (Maria Sobocińska). Dziewczyna jest w nim zakochana, lecz on kryje się ze swoimi prawdziwymi uczuciami. Sprawą interesuje się bezwzględny urzędnik Służby Bezpieczeństwa (Wojciech Mecwaldowski).
Film Marcina Krzyształowicza ("Obława", "Pani z przedszkola") opowiada o absurdach w społeczeństwie podzielonym na sorty. O braku wyczucia ironii. O niezgodzie na podążanie schematami. W końcu o potrzebie wolności myślenia i tworzenia, bez której świat staje się jednowymiarowy. Te elementy łączą go z "Mową ptaków" Xawerego Żuławskiego, który również wywoływał kontrowersje. Okazuje się, że oba te filmy początkowo nie miały się znaleźć w Konkursie głównym gdyńskiego festiwalu.
Wybitny w tytułowej roli jest Paweł Wilczak. Aktor po latach gry w serialach w wielkim stylu powraca na duży ekran. Jego kreacja łączy w sobie rozczarowanie i dumę inteligenta, który w głębi duszy pragnie zaznać szczęścia.
Siłą rzeczy Wilczak świetnie sprawdza się także w komediowych wstawkach. Zwłaszcza w scenach toaletowych spotkań z Bolesławem Bierutem (Jerzy Bończak), który zdradza mu, że jest fanem marihuany i zamiast akcji "1000 szkół na 1000-lecie Polski" wolałby zasłynąć utworzeniem pola konopi indyjskich wielkości połowy Mazowsza.
"Pan T." jest perfekcyjnie zrealizowaną produkcją. Zachwycają kostiumy, scenografia i muzyka. Czarno-białe pomysłowe zdjęcia oddają istotę złożonego, inteligentnego scenariusza. To spełniony artystycznie film, jak i obśmiewającą poprzedni ustrój polityczny satyra. Aż chciałoby się rzec: właśnie takiego kina w Polsce potrzebujemy.