Paweł Małaszyński: Dla takiej chwili warto robić filmy
11 stycznia, po ostatnich „dokrętkach” zakończyły się zdjęcia do najnowszego, bardzo osobistego filmu Andrzeja Wajdy, Post Mortem. Opowieść katyńska. W obsadzie filmu znaleźli się m.in. Artur Żmijewski, Andrzej Chyra, Maja Ostaszewska, Maja Komorowska. W roli oficera rezerwy Piotra zobaczymy również Pawła Małaszyńskiego.
Jak pan wspomina zdjęcia na poligonie w Wesołej?
Paweł Małaszyński: Tego dnia mieliśmy kręcić scenę egzekucji. Przyjechałem na poligon około siódmej rano i wraz z Arturem Żmijewskim wybrałem się na plan. Zobaczyłem doły wypełnione setkami zakrwawionych ciał – to były oczywiście manekiny - i spychacz czekający, by przysypać je piaskiem. Pamiętam moje pierwsze wrażenie, poczułem się niedobrze. A jeszcze przecież miało do tego dołu wejść kilkudziesięciu statystów, a ja – cały umazany we krwi – miałem się między nimi położyć...
A do tego jeszcze ten strzał w głowę. To była moja pierwsza taka scena w życiu. Pamiętam, najstraszniejszy był drugi dubel. Wtedy tak naprawdę poczułem się strasznie... To było naprawdę dziwne uczucie. Siedzisz w tej ciemnej więźniarce, którą nas tam dowieziono, nagle otwierają się drzwi, światło cię razi, a kiedy już wzrok się przyzwyczaja, widzisz wokół stos ciał.
Wtedy przychodzi ci na myśl, że za chwilę umrzesz i nic już nie możesz zrobić. Wszystko dzieje się tak szybko, że nawet nie zdążysz pogodzić się ze śmiercią i nagle – jak w trakcie tego dubla – broń nie wypala: wraca nadzieja. Na mojej twarzy pojawił się grymas, może cień uśmiechu, a wtedy broń została przeładowana i padł strzał. Musiałem bardzo szybko zareagować...
Andrzej Wajda powiedział mi, że to był chyba mój najlepszy dubel, bo gdy zaszło coś nieprzewidzianego, zachowałem się prawdziwie. Wtedy ugięły się pode mną nogi, poczułem się słabo...
Wszyscy na planie byliśmy bardzo poruszeni tą sceną – to było autentycznie wstrząsające. Pan to przeżył niemal na jawie. Proszę powiedzieć, jaki jest pański stosunek do sprawy katyńskiej?
Paweł Małaszyński: Moi dziadkowie przeżyli pierwszą i drugą wojnę światową, ale obaj uniknęli Katynia. Ja dowiedziałem się o tej zbrodni w szkole, zawsze traktowałem ją na równi z Holokaustem. Kiedy wtedy rano… patrzyłem na plan, myślałem „Boże, jak ludzie mogli być zdolni do takich okropieństw wobec bliźnich?”. Podobne refleksje wzbudza we mnie każda taka tragedia – Holokaust, Katyń, Hiroszima.
Ze zgrozą myślę, że od II wojny światowej nie było ani jednego dnia pokoju na świecie. I nie chodzi o to, że jestem Polakiem, że mam w sobie zakodowane Katyń, Holokaust, Auschwitz i te wszystkie okropieństwa, jakich doświadczył nasz naród podczas II wojny światowej. Przeraża mnie każde okrucieństwo wymierzone przeciwko drugiemu człowiekowi, trudno mi pojąć, że coś takiego jak na przykład Biesłan czy to, co dzieje się dziś w Iraku, może zdarzać się na świecie.
Do kogo, pana zdaniem, adresowane jest „Post Mortem”?
Paweł Małaszyński: To jeden z takich filmów, które powinien zobaczyć każdy. Chociaż z drugiej strony, bywam poruszony, kiedy okazuje się, że dzisiejszy 16-18-latek nie wie, co to był stan wojenny. Trudno mi więc powiedzieć, jak ta 16-18-letnia młodzież odbierze film o Katyniu. Tym bardziej sądzę, że ten film powinien obejrzeć każdy Polak, przecież opowiada o bliźnie na naszym sercu.
Pan wcześniej nie pracował z Andrzejem Wajdą?
Paweł Małaszyński: To był mój pierwszy zawodowy kontakt z Wajdą. Kiedy zaproponowano mi rolę w „Opowieści katyńskiej”, nie wahałem się ani chwili, przyjąłem ją razu. Pamiętam pierwsze spotkanie z panem Wajdą – na miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć się spotykał z każdym z aktorów. Nie pamiętam, kiedy wcześniej byłem równie zestresowany – w końcu miałem pracować z mistrzem, z legendą.
Tymczasem pan Andrzej okazał się bardzo życzliwy, elastyczny i otwarty na sugestie aktorów. Zaproponowałem wtedy, by dokonać pewnych zmian w mojej postaci: chodziło o coś, jakąś rzecz, która ma charakteryzować porucznika pilota. Podsunąłem pomysł, by był to różaniec, który będzie się potem przewijał przez cały film, by w końcu trafić do Magdaleny Cieleckiej, mojej filmowej siostry - jako sygnał o śmierci brata. Pierwotnie miały to być różne drobiazgi, ale zasugerowałem panu Andrzejowi, by ograniczyć się do tylko jednego przedmiotu - właśnie różańca.
Ostatniego dnia zdjęciowego, kiedy żegnaliśmy się i dziękowaliśmy sobie za współpracę, pan Andrzej wrócił jeszcze raz do tego różańca, mówiąc „To był bardzo dobry pomysł, panie Pawle. Bardzo panu dziękuję”. Dla takiej chwili warto robić filmy.