"Pewnego razu w… Hollywood": wielki sukces w polskich kinach
Nikt chyba nie miał wątpliwości, że najnowszy film Quentina Tarantino stanie się w naszym kraju przebojem. Mało kto spodziewał się jednak, że jego popularność będzie aż tak duża. W piątek, ósmego dnia wyświetlania, widownia "Pewnego razu w… Hollywood" przekroczy pół miliona osób.
Pół miliona widzów. Oznacza to, że na przestrzeni zaledwie kilku dni "Pewnego razu w… Hollywood" w polskich kinach zgromadzi niemal tyle osób, co w sumie zebrał najpopularniejszy do tej pory film Quentina Tarantino "Bękarty wojny". Produkcję z 2009 r. obejrzało trochę ponad 550 tys. widzów. Po tak imponującym starcie najnowsze działo słynnego reżysera może nawet sięgnąć milionowego pułapu. A przekroczyć, czy chociażby zbliżyć się do milionowego pułapu, udaje się tylko nielicznym tytułom. Na ogół, jak chociażby w tym roku, są to rodzime komedie romantyczne, filmy Patryka Vegi, hollywoodzkie produkcje dla młodych widzów albo najgłośniejsze ekranizacje komiksów.
W bieżącym sezonie milionową widownią może się ”pochwalić” siedem tytułów – "Miszmasz, czyli Kogel Mogel 3", "Planeta singli 3", "Kobiety mafii 2", "Jak wytresować smoka 3", "Król Lew", "Sekretne życie zwierzaków domowych 2" oraz "Avengers: Koniec gry". Jak łatwo zauważyć, "Pewnego razu w… Hollywood" byłoby w tym gronie jedynym filmem opartym na oryginalnym pomyśle. I chociażby z tego właśnie powodu warto obejrzeć najnowszy film Tarantino.
Do obejrzenia "Pewnego razu w… Hollywood" na razie nie trzeba jednak namawiać. Podczas premierowego weekendu film zgromadził 287 tys. osób. W tym roku spośród hollywoodzkich produkcji lepszy rezultat na starcie osiągnęły tylko dwa tytuły "Avengers: Koniec gry" oraz "Król Lew". Jeśli chodzi o wcześniejsze filmy Quentina Tarantino, to do tej pory najlepszym otwarciem legitymowała się "Nienawistna ósemka". Ale jej rezultat to zaledwie 114 tys. widzów. Stutysięczny pułap przekroczyły na starcie jeszcze tylko "Bękarty wojny" (101,5 tys. osób).
Tarantino zawsze mógł liczyć na polską widownię. "Pulp Fiction" (1994), w trudnych dla przemysłu kinowego w Polsce czasach, zgromadził przed dużym ekranem 428 tys. osób. Wynik budzi jeszcze większy szacunek, jeśli przypomnimy, że nagrodzony Złotą Palmą w Cannes obraz rozpowszechniany był jedynie w 25 kopiach (wówczas nie było jeszcze kopii cyfrowych). A to oznacza, że w jednym tygodniu film mogło wyświetlać tylko 25 kin. Dla porównania, "Pewnego razu w… Hollywood" rozpowszechniane jest w 236 kopiach.
Reasumując, w Polsce każdy film wyreżyserowany przez Quentina Tarantino sprzedawał się przynajmniej dobrze. Nawet "Grindhouse: Death Proof" (2007), który w innych krajach osiągał fatalne wyniki. Niemniej, osiągnięcia wszystkich poprzednich filmów Tarantino bledną na tle frekwencyjnego sukcesu jego najnowszego dzieła. Sukcesu, którego przyczynę łatwiej chyba byłoby wyjaśnić socjologowi niż filmoznawcy.
"Pewnego razu w… Hollywood" zbiera na ogół bardzo dobre recenzje, ale to nie one miały największą moc sprawczą. Wydaje się, że najsilniej działającym magnesem na polską szeroką widownię jest postać Romana Polańskiego (mimo że przedstawiona w filmie bardzo epizodycznie) zagrana przez polskiego aktora Rafała Zawieruchę.
To wydarzenie zostało bardzo mocno nagłośnione w mediach, które skutecznie pobudziły potrzebę obejrzenia filmu u osób niezbyt często chodzących do kina. Czy też widzów, którzy twórczość Quentina Tarantino znają co najwyżej ze słyszenia. Stąd tak imponująca frekwencja, ale i dość zróżnicowane opinie o filmie. Cóż, ponoć kawior za pierwszym razem też nie smakuje.