Etatowy recenzent serwisu film, Piotr Pluciński sporządził listę 15 najlepszych filmów, jakie w 2011 miała swoją premier w polskich kinach. Zapraszamy do lektury.
15. Szpieg (reż. Tomas Alfredson)
Już w „Pozwól mi wejść” Tomas Alfredson pokazał, że potrafi obnażyć podejmowaną konwencję i stworzyć odpowiednią atmosferę z samych tylko dialogów i interakcji. W „Szpiegu” akcji z prawdziwego zdarzenia jest jeszcze mniej, a jednak trudno oderwać oczy. To kino emocjonujące, drapieżne i, co najważniejsze, znakomicie zagrane przez kolektyw (nie tylko) brytyjskich gwiazd.
14. Wkraczając w pustkę (reż. Gaspar Noe)
Dawno już nikt nie nakręcił filmu tak bezczelnie… antyfilmowego. Całkiem możliwe, że po seansie – zakładając, że dotrwacie do końca – poczujecie się przezeń zgwałceni. Wkraczanie w tytułową pustkę, jest jak zły trip na dobrym kwasie. Kolory się rozmazują, obraz pulsuje, migocze. Euforia, ekstaza, histeria, zgon. Równowaga przelewa się z lewa do prawa, dźwięki irytują, a wyłaniające się z tych dantejskich scen pytania mogą wydać się dość trywialne. A jednak jest w tym doznaniu jakaś głębsza prawda, doznanie zmysłowe.
13. Prawdziwe męstwo (reż. Joel i Ethan Coen)
Bracia Coen raz jeszcze zaśmiali nam się prosto w twarz. Ich reinterpretacja staroświeckiej kowbojady z Johnem Wayne'em nie okazała się rzeźnickim, nihilistycznym antywesternem, a zanurzoną w klasyce opowieścią spod znaku najlepszych produkcji Johna Forda czy Howarda Hawksa. Tradycja żyje, mówią Coenowie. I ma się całkiem dobrze.
12. Somewhere. Między miejscami (reż. Sofia Coppola)
Tym razem bohaterowie filmu Sofii Coppoli gubią nie słowa, a sens życia. Ale, jak to u niej bywa, strata idzie w parze z odkupieniem. „Somewhere" to jednej strony zbiór leniwych impresji, celebracja chwil pozornie tylko pozbawionych znaczenia, z drugiej zaś fikcja miesza się tu z rzeczywistością tak, jakby "Somewhere" było bezpośrednią odpowiedzią na "Tetro", ostatni i bodajże najbardziej osobisty z filmów jej ojca.
11. Jak spędziłem koniec lata (reż. Aleksiej Popogrebski)
Aleksiej Popogrebski nie szarżuje. Pozwala rozbrzmieć emocjom głównych i w zasadzie jedynych bohaterów swojego filmu. A te, pośród mroźnego krajobrazu, powracają ze złowieszczym echem, kruszą okoliczne lody. Jego chłodny, klaustrofobiczny pomimo otwartych przestrzeni, film stanowi doskonałą, nienachalną metaforę każdej wojny, każdej bezsensownej kłótni i nieporozumienia. Wystarczy iskierka. Lont jest bardzo krótki, a wybuch zmiata wszystko wokół.
10. Geneza Planety małp (reż. Rupert Wyatt)
Najinteligentniejszy z tegorocznych blockbusterów. Rupert Wyatt dopisał emocjonujący i roztropny prolog do serii, która od lat nie odnotowała tak spektakularnego sukcesu (remake z 2001 był artystyczną i finansową klapą). Ciekawe to o tyle, że jego „Geneza…” nie nadużywa obowiązujących trendów: stosunkowo niewiele tu spektakularnych efektów komputerowych, a największą gwiazdą jest ukryty pod maską szympansa Andy Serkis.
9. Moneyball (reż. Bennett Miller)
Amerykańskie dramaty sportowe nie cieszą się w Polsce przesadną popularnością, ale przy tym naprawdę warto się na chwilę zatrzymać. „Moneyball” to najambitniejsza od czasu „Męskiej gry” Olivera Stone’a próba wejrzenia poza sportowe kulisy, próba, która dzięki sprytnym dialogom i subtelnej reżyserii Bennetta Millera („Capote”) przybiera formę inteligentnej, nie pozbawionej nostalgicznego sznytu i minimalnej dawki humoru dysputy na temat istoty nie tylko baseballu, ale też sportu samego w sobie.
8. Kieł (reż. Giorgos Lanthimos)
Lanthimos uderza w instytucję rodziny tak, jak naszym, zamkniętym w wygodnych schematach filmowcom się nie śniło - zadając mnóstwo trudnych pytań, a jednocześnie unikając łatwych odpowiedzi. „Kieł” to wnikliwe studium niszczenia człowieka – łamania go dla zasady, bez litości. Film zostawia po sobie olbrzymi dyskomfort psychiczny, a jednocześnie jest wartym go, wielopłaszczyznowym przeżyciem.
7. Kolejny rok (reż. Mike Leigh)
Kolejny rok. Rzeczywiście. Oto kolejny rok od Mike’a Leigh - pełen dni i miesięcy, szczęścia i niedoli, których nikt w podobny sposób spleść nie potrafi. To już naturalne w jego kinie: kolejne sceny, choć niezwykle rytmiczne, utkane są z absolutnie skrajnych, dwuznacznych emocji. Przede wszystkim jednak jest to film o samotności - Leigh wychodzi z prostego założenia, że nie da się jej zrozumieć, doświadczając szczęścia i spełnienia. Zderzenie tych perspektyw to u niego gorzka pigułka.
6. Przygody Tintina (reż. Steven Spielberg)
Czyżby niespodzianka roku? Po serii wystawnych kompromitacji – na poczet których wypadałoby zaliczyć tak dokonania reżyserskie, jak i producenckie – Steven Spielberg nieoczekiwanie wraca na tron króla filmowej rozrywki. I to w jakim stylu! Są tu zabawne, nienachalne auto-cytaty, arcydzielne miniatury, staroświecki, lekko melancholijny humor a w końcu niepohamowana frajda tworzenia, której u Spielberga można było ostatnio doświadczyć w… „Indianie Jonesie i ostatniej krucjacie” z 1989.
5. Melancholia (reż. Lars Von Trier)
Film von Triera, przejrzysty i mimo wszystko nienachlany, pozostawia do zagospodarowania spory margines interpretacyjny. Jak mierzyć się z apokalipsą? W jej obliczu pozostajemy wszak bezsilni, bezbronni. Czekać? „Melancholia”, zrealizowana na tę samą stylistyczną nutę, co „Antychryst”, jest wersją absolutną przedstawionej tam historii. To także rozpad, ale już nie ciała i umysłu, a życia, świadomości, całego jestestwa. Mocne uderzenie.
4. Pogorzelisko (reż. Dennis Villeneuve)
Stare rany bolą, a Bliski Wschód pokryty jest wieloma strupami. Tymczasem Dennis Villeneuve bez pardonu rozdziera konflikt libański na strzępy – jego film to z jednej strony porażająca tragedia antyczna, z drugiej zaś wstrząsający przebłysk z lokalnej wojny domowej. To rodzaj kina, które boli, a jednocześnie elektryzuje.
3. Wtorek, po świętach (reż. Radu Muntean)
Jedną sceną – podglądacką, nagą – Radu Muntean zwraca nam najbardziej pierwotne z filmowych emocji. Te, których nie da nam najlepszy pościg i największa strzelanina. Oto na naszych oczach rozpadowi ulega intymny wszechświat dwojga ludzi. Prawdziwe trzęsienie ziemi.
2. Drive (reż. Nicolas Winding Refn)
Miłość to bilet w jedną stronę. Wystarczy jedno spojrzenie, jedno szybsze uderzenie serca i powrotu nie będzie. Bo do czego niby wracać? „Drive” to film wybitnie świadomy swej b-klasowej materii, ale też w najmniejszym stopniu jej nie nadużywający. Ciekawe to o tyle, że całość składa się z elementów, z których powstać może w zasadzie jedna tylko konstrukcja. Doskonale ją znamy, sto razy widzieliśmy, a jednak w takim stanie – doprowadzona do reżyserskiego absolutu – staje się zupełnie nową jakością. Refn nie wynajduje hollywoodzkiego kina na nowo, on pokazuje nam czym ono wciąż jeszcze może być.
1. Rozstanie (reż. Asghar Farhadi)
„Rozstanie” to film bardzo skromny, a jednocześnie kompleksowy, zbudowany na wielu zaskakujących płaszczyznach. To intymny portret irańskiej rodziny i epicki fresk całego społeczeństwa jednocześnie. Farhadi nie stara się nas uwieść na siłę. Stosując proste, klasyczne wręcz środki wyrazu, akcentuje surowość tematu, a jednocześnie wpycha go w bogatą kinematograficzną ramę. Sama tylko wieńcząca film scena, poruszająca i bezpretensjonalna przy całej swojej oczywistości, zdradza piękną, ale zapomnianą przez kino prawdę: żadna historia nie ma swojego końca.