Spike Jonze to twórca bardzo kontrowersyjny, stale balansujący na krawędzi komercji i swobody artystycznego geniuszu. Jego debiutancki film Być jak John Malkovich spotkał się z ogromnym aplauzem bardziej wymagających widzów. Nie przeszkodziło mu to jednocześnie produkować i pisać scenariusza do najbardziej chyba obrzydliwego serialu w historii telewizji - Jackassa emitowanego przez MTV. Nie bojący się wyzwań i krytyki Jonze, wspólnie z równie kontrowersyjnym scenarzystą i tym razem nakręcił film, który wymyka się wszelkim uogólnieniom i kategoriom. To Adaptacja.
Na początku filmu poznajemy Charliego Kaufmana, scenarzystę obarczonego ciężkim zadaniem zaadaptowania na potrzeby kina znakomitej książki Susan Orlean zatytułowanej Złodziej orchidei. Jej bohaterem jest pasjonat kwiatów, John Laroche, bez reszty oddany poszukiwaniu ginących gatunków orchidei. Choć książka całkowicie absorbuje Charliego, jej adaptacja wydaje mu się niemożliwa. Męczy go artystyczna blokada i własne życiowe nieprzystosowanie, zmartwienia związane z otyłością , łysieniem nadmiernym poceniem się i nieśmiałością wobec kobiet. Jego trudności z pisaniem pogłębia także jego brat bliźniak, który również postanawia zostać scenarzystą i po krótkim kursie scenariuszowym bez większego wysiłku przystępuje do tworzenia kryminalno-thrillerowej, bardzo komercyjnej historii. Idzie mu niezwykle dobrze, co ogromnie irytuje Charliego, zwolennika oryginalności i artyzmu. Przysłowiowym gwoździem do trumny staje się propozycja własnego agenta, sugerującego Charliemu skorzystanie z pomocy równie utalentowanego
brata.
Losy scenarzystów przeplatane są z innymi wątkami, głównie z rozgrywającą się 3 lata wcześniej historią pisania książki przez Susan Orlean i jej spotkań z ekscentrycznym Larochem. Ale motywów, pomysłów, retrospekcji i nawiązań jest tu bez liku. Ciągle przenosimy się z różnymi bohaterami w nowe miejsca, położone w odmiennej przestrzeni czasowej. Jest nawet moment, w którym trafiamy w czasy prehistoryczne.
Obcowanie ze scenariuszem Adaptacji jest więc dla widza doświadczeniem, przypominającym doznania, jakie towarzyszą rozkładaniu ruskiej matrioszki. Każda kolejna scena jest wstępem, kontynuacją bądź zakończeniem tej, która pojawiła się gdzieś, czasem daleko wcześniej. Po zobaczeniu wszystkich możemy je zestawiać w dowolnych konfiguracjach, niekoniecznie w kolejności, w której je oglądaliśmy. W ten sposób możemy zadecydować, co dla nas było w filmie najważniejsze. Sam tytuł obrazu odnosi się bowiem przynajmniej do dwóch wątków w nim zawartych. Opisuje zmagania Charliego z ekranizacją książki, jego niemoc i jednocześnie chęć zrobienia czegoś oryginalnego i zgodnego z naturą i pięknem powieści. Przemycają się tu bardzo antyhollywoodzkie treści, krytykujące komercjalizację i masowość tamtejszego filmowego przemysłu, przedstawione w osobie Donalda, jego opartego na wszystkich ogranych trikach scenariusza i sukcesu, który w tym płytkim świecie odnosi. Próbkę kina, które Donald reprezentuje
mamy zresztą w ostatnich 20 minutach filmu, będącego kiczowatą mieszanką thrillera, pościgów, ataków krokodyli i sentymentalnych uniesień.
Jak przekonujemy się w trakcie filmu, adaptacja ma także znaczenie darwinowskie (w pewnym momencie tej pokręconej opowieści spotykamy się nawet z twórcą teorii ewolucji) , które mówi o tym, że wszystkie istoty żyjące prędzej czy później przystosowują się do otaczających ich warunków, stanowi to bowiem o ich przetrwaniu. Droga do pojęcia tej niezmiennej prawdy, jak wskazuje przykład Charliego, może być jednak długa i bolesna.
Ważnym motywem filmu jest także odkrywanie w sobie nowych namiętności, potrzeba posiadania pasji, która czyni nasze życie wartościowym, nadaje mu sens i wyrywa z marazmu. Każdy z bohaterów ma marzenia i sprawy, którym się poświęca. Pasją Laroche'a są orchidee. Orlean marzy o tym, by właśnie się czemuś bez reszty poświęcić. Kaufman zaś pragnie napisać arcydzieło.
Efektem tego pomieszania równie ważnych, równoległych wątków jest film nierówny, tyle zabawny co nużący. W swych najbardziej zakręconych momentach balansuje gdzieś na granicy bzdury i artystycznej kreatywności, zachwyca, by w następnej chwili zmęczyć nas tym chaosem i wywołać nieopanowaną lawinę ziewania. Mimo wszystko większą przyjemność sprawia oglądanie wolno toczących się zmagań scenarzystów z tekstem i rodzącej się fascynacji Orlean łowcą kwiatów, niż przyspieszonej fiksacji wątków w końcówce filmu. Ona to sprawiła, iż wszystkie moje pozytywne wrażenia uległy ogromnemu spłyceniu a po wyjściu z kina szybko o filmie zapomniałam.
Ogromne wrażenie pozostawił jednak na mnie Chris Cooper, który z pewnością zasłużył na tegorocznego Oscara. Pokazał się widzom z zupełnie innej, nieznanej dotąd strony zabawnego i mimo swych oczywistych wad, przesympatycznego człowieka. A niełatwo było uczynić granego przez niego Laroche'a atrakcyjną postacią. Pozbawiony przednich zębów, żyjący na bakier z higieną, przekonany o swojej mądrości mężczyzna, powinien bardziej odpychać niż pociągać. Stworzony przez Coopera bohater jest jednak niezwykle zabawny, a sceny z jego udziałem przyciągają jak magnez. Nieważne, czy opowiada o kwiatach, porno stronach czy osobistych wydarzeniach ze swojego życia, wszystko co mówi jest interesujące. Aktor zupełnie przyćmił towarzyszące mu gwiazdy większego kalibru, choć im także nie można nic zarzucić. Meryl Streep jako Suzan Orlean ujawnia tu pokłady nieczęsto spotykanego w jej rolach poczucia humoru a Nicholas Cage w podwójnej kreacji braci
scenarzystów jest bardzo przekonujący. Nawet, jeśli tak jak ja nie lubicie Cage'a, będziecie musieli przyznać, że po serii filmów o wątpliwej wartości artystycznej i niezwykle marnych rolach, pokazał, że jego talent nie przeminął.
Adaptacja to film zdecydowanie za inteligentny i zbyt oryginalny, by go zignorować. Jednocześnie chaos jakim nas raczy i niejednokrotne płycizny sprawiają, że nie da się go bezgranicznie zaakceptować ani polubić. Obejrzeć więc warto (przynajmniej dla Coopera), ale niekoniecznie.