Początek końca Harry’ego Pottera
W pierwszej części ostatniej odsłony ekranizacji sagi J.K. Rowling ani przez moment nie pojawia się zamek Hogwarts i wiele mówi to o tonie filmu. Nie ma tu uczt, uczniowskich psikusów, lekcji i rozgrywek Quidditcha. Jest za to mrok, ucieczka, panika i opanowujące magiczny świat zło. „Insygnia śmierci: część 1” są tym dla serii o Harrym Potterze, czym było „Imperium kontratakuje” dla „Gwiezdnych wojen”.
20.11.2010 13:16
To już nie jest kolorowy świat magii pełen latających stworzonek i cudów do odkrycia. Mentorzy umarli, przeszli na stronę wroga lub ukryli się. Pozbawieni pomocy młodzi czarodzieje muszą radzić sobie sami, wykorzystując wiedzę i umiejętności zdobyte przez 6 lat nauki w szkole. Umierający Dumbledore pozostawił Harry’emu misję odnalezienia i zniszczenia horkruksów, magicznych przedmiotów zapewniających nieśmiertelność Voldemortowi. Kłopot w tym, że Harry nie za bardzo wie jak sobie z tym zadaniem poradzić, Dumbledore przed śmiercią nie pozostawił zbyt dokładnych instrukcji, a przedmioty po nim odziedziczone raczej pogłębiają tajemnicę, niż ją wyjaśniają.
Sytuacji nie poprawiają też nieustanne ataki śmierciożerców na znajomych Pottera. Dlatego też postanawia on nie ryzykować dalej ich życia i wraz z dwójką najwierniejszych przyjaciół ucieka gdzieś w głuszę. To właśnie w lasach, opuszczonych domach i na pustkowiach toczyć się będzie historia „Insygniów śmierci , części 1”. Nadaje to filmowi klimat osamotnienia, ale i ciągłego zagrożenia, ucieczki przed opanowującymi świat siłami zła. Na naszych oczach niegdyś kolorowy wymiar magii gnije, rozpada się, rdzewieje, zbliżając się klimatem do najmroczniejszych wizji Londynu Charlesa Dickensa.
Ktoś bardzo mądry postanowił zachować Davida Yatesa jako reżysera po „Zakonie feniksa”. Mroczny ton nadany serii przez Brytyjczyka zachowany został w odrobinkę gorszym „Księciu półkrwi”, a w „Insygniach śmierci” przejmuje całkowicie stylistykę filmu. Więcej niż połowa ekranizacji toczy się nocą, nawet wschody słońca są odrobinę przytłoczone i mroźne. Klimat zagrożenia wyczuwalny jest od pierwszej minuty i nie opuszcza nas ani na chwilę. Co prawda film w samym środku zwalnia, miejscami robi się odrobinę nudny szczególnie podczas scen młodzieżowych kłótni bohaterów, ale trudno jest mu to mieć za złe. Wynika to z wierności w stosunku do książki. U Rowling akcja też rozpędza się na poważnie dopiero w drugiej połowie powieści.
To nie jest film dla strachliwych ludzi. Co prawda „Insygnia śmierci” operują przede wszystkim kolorystyką i klimatem, ale znajdzie się kilka scen naprawdę przerażających. Nawet wiedząc, jak seria się skończy, trudno jest po wyjściu z kina uwierzyć w jakiekolwiek szanse Pottera w starciu z Voldemortem. Pierwsza część spełnia więc swoje zadanie znakomicie – wytwarza u widza oczekiwanie na kontynuację. Ostateczna bitwa dobra ze złem do zobaczenia w kinach już w czerwcu przyszłego roku.