Polityka największą "gwiazdą" gdyńskiego festiwalu. Tak źle nie było od lat
W idealnym świecie na festiwalach filmowych rozmawiałoby się przede wszystkim o artystycznej wartości, rzemieślniczej biegłości i realizacyjnym kunszcie prezentowanych tytułów. Zakończony właśnie Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni pokazał, jak daleko nam do tego ideału.
Trzeba przyznać, że w przedwczorajszym werdykcie jury Konkursu Głównego Festiwalu w Gdyni znaleźć można wiele ciekawych i doskonale uzasadnionych decyzji. Adrian Panek otrzymał nagrodę dla najlepszego reżysera za "Wilkołaka", który w fascynujący sposób łączy opowieść o traumach Holokaustu z survival horrorem. Agnieszka Smoczyńska odebrała nagrodę za debiut lub drugi film za dojrzałą, mroczną, skupioną na detalu "Fugę". Złote Lwy powędrowały natomiast do świetnej "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego, dla której gdyński festiwal jest najprawdopodobniej przystankiem pomiędzy Cannes a Oscarami. Problem w tym, że te rzeczowe i trafne werdykty zostały w mediach całkowicie przesłonięte przez polityczne przepychanki.
Punktem zapalnym był "Kler", najnowszy film Wojciecha Smarzowskiego, który wejdzie do naszych kin 28 września. W oficjalnym zwiastunie filmu, który na YouTube ma ponad dwa miliony wyświetleń, księża piją na umór, spowiadają na kacu, wyłudzają pieniądze od wiernych, romansują z gospodyniami i ustawiają przetargi. Na reakcję prawicy nie trzeba było długo czekać – jeszcze przed festiwalem ksiądz Isakowicz-Zaleski pytał na Facebooku, jakim prawem Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego dofinansował "Kler" z pieniędzy podatników, na co Piotr Gliński odpowiadał, że nie dał na film Smarzowskiego ani złotówki, a Polski Instytut Sztuki Filmowej wsparł produkcję jeszcze przed odwołaniem Magdaleny Sroki.
Festiwal kontrowersji
Podczas festiwalu w Gdyni atmosfera kontrowersji tylko się zagęszczała. W piątek prezes Radia Gdańsk, Dariusz Wasielewski, ogłosił, że rezygnuje w tym roku z przyznawania Złotego Klakiera, czyli nagrody dla najdłużej oklaskiwanego filmu festiwalu. Oficjalnym powodem miała być sytuacja "uniemożliwiająca obiektywną ocenę prawidłowości przeprowadzonych pomiarów długości oklasków publiczności po poszczególnych pokazach filmów, prezentowanych podczas trwającego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni", związana z faktem, że prowadzący pokazy niekiedy przerywali oklaski, by wywołać twórców na scenę. Problem w tym, że w momencie rezygnacji z nagrody najdłużej oklaskiwanym filmem był właśnie "Kler". Dopiero później został pokonany przez "Jak pies z kotem" Janusza Kondratiuka.
Podczas gali zamknięcia festiwalu "Kler" także nie triumfował – nie otrzymał ani Złotych Lwów (te trafiły do twórców "Zimnej wojny"), ani Srebrnych Lwów (dostał je "Kamerdyner" Filipa Bajona), ani nagród za reżyserię czy scenariusz. Jury przyznało natomiast filmowi Smarzowskiego nagrodę specjalną (ex aequo z filmem "7 uczuć" Marka Koterskiego), co wielu krytyków i dziennikarzy odebrało jako asekurancki fortel, pozwalający nagrodzić reżysera, jednocześnie tak naprawdę go nie nagradzając.
Cała sytuacja wydaje się komiczna i absurdalna z kilku powodów. Po pierwsze, jeszcze dwa lata temu to właśnie krytykowany dzisiaj przez prawicę Wojciech Smarzowski był przez polityków z tej samej strony wychwalany za "Wołyń". Gdy wojenne widowisko nie otrzymało wtedy Złotych Lwów (przegrało z "Ostatnią rodziną" Jana P. Matuszyńskiego), prezes TVP, Jacek Kurski, postanowił wręczyć reżyserowi nagrodę specjalną w wysokości stu tysięcy złotych. Zrobił to jednak poza sceną, a Smarzowski zdecydował się nie przyjmować wyróżnienia. Nawiązał do niego także podczas tegorocznej gali – gdy otrzymał wspomnianą nagrodę specjalną za "Kler", żartował, że miał nadzieję odebrać ją z rąk prezesa TVP. Podczas transmisji telewizyjnej komentarz wycięto, co tylko podkręciło atmosferę skandalu.
Odmienne stany świadomości
Po drugie, triumfujący wczoraj w Gdyni Paweł Pawlikowski jeszcze niedawno był ostro krytykowany przez przedstawicieli władzy za "Idę", którą niektórzy politycy uznawali za film antypolski. Jeszcze w 2015 r. Beata Szydło twierdziła w wywiadzie dla "Gościa Niedzielnego", że "Ida" "nie jest promocją Polski" i "rysowała jej negatywny obraz", a ponadto nie jest na tyle udana pod względem artystycznym, by zasługiwać na nagrodę Akademii. Na Facebooku pojawił się wówczas profil "Cały świat przeprasza polską prawicę za Oscara dla Idy", który z miejsca zebrał kilka tysięcy lajków. "Kler" wywołał jednak taki popłoch, że Pawlikowski okazał się nagle dużo bardziej strawny dla przedstawicieli władzy – mimo faktu, że wielu krytyków odczytuje "Zimną wojnę" jako pamflet na PiS. Taka interpretacja wywodzi się przede wszystkim z granej przez Borysa Szyca postaci Lecha Kaczmarka, tłamszącego kulturę kacyka.
Co zabawne, im liczniejsze są doniesienia prasowe o prawicowym oburzeniu, tym większa staje się potencjalna widownia "Kleru". Na wydarzenie o wymownej nazwie "Masowe oglądanie filmu Kler w celu jego popularyzacji" zapisało się na Facebooku ponad ćwierć miliona użytkowników, a film Smarzowskiego może liczyć na około półtora miliona widzów w samych kinach. W obliczu absurdalnych politycznych przepychanek dystrybutorowi pozostaje tylko zacierać ręce i czekać na informacje o wpływach z premierowego weekendu.
Szkoda jedynie, że kolejne wypowiedzi z obu stron politycznej barykady przysłaniają sam film, który nie jest ani tanią agitką, ani bezmyślnym atakiem na duchowieństwo, ale dojmującym moralitetem o patologiach struktur kościelnej władzy. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że twórcy tacy jak Paweł Pawlikowski czy Wojciech Smarzowski nadal będą kręcić zniuansowane i mądre filmy i nie pozwolą zawłaszczyć ich politykom.