Praca lat skraca, czyli o tytanie z krzemowej doliny
W pierwsze scenie *„jOBSa” grający tytułowego bohatera Ashton Kutcher przemawia do tłumu wpatrzonego weń niczym uczniowie w Jezusa. Mamy 2001 rok, Jobs prezentuje nowy wynalazek firmy, iPoda, jakby był to święty Graal, na którego odnalezienie czekali wszyscy. Takich hagiograficznych momentów jest w filmie Joshuy Michaela Sterna więcej. Ale pomnik stawia się tutaj nie historycznej już postaci, a marce, którą wykreowała.*
Film Sterna jest bio-pikiem na miarę swoich czasów – dla twórców ważniejsza od samego bohatera i próby oddania jego ambiwalentnego charakteru jest historia firmy, którą założył. Pod tym względem „jOBS” znajduje się gdzieś pomiędzy tegorocznymi „Stażystami”, będących komediowym monumentem dla Google’a, a „Social Network”, opowiadającym o początkach Facebooka. „jOBSowi” brakuje jednak narracji rodem ze świetnego thillera pożenionego z filmem sądowym, jak w dziele Davida Finchera, ani przymrużenia oka obecnego w googlowym, dwugodzinnym product placemencie. Film Sterna prześlizguje się po biografii założyciela Apple. Na początku oglądamy krótkie wyimki z studenckich, branie kwasu pokazane jako epizod zmieniający życie Jobsa; dalej początki firmy i montowanie pierwszych komputerów w garażu. Później są kolejne skoki czasowe: kreowanie pierwszego Macintosha – już w gigantycznej korporacji Apple; usunięcie bohatera z firmy w połowie lat 80. i jego powrót już na stanowisko CEO w połowie lat 90. Gdzieś pomiędzy
epizodami z życia firmy (albo – życia w firmie) reżyser z debiutującym scenarzystą Mattem Whiteleyem próbują wcisnąć okruchy osobistych kolei losu Jobsa: jego krótkotrwałe romanse, porzucenie ciężarnej dziewczyny... I w zasadzie tyle. Mimochodem pojawia się informacja o tym, że SJ miał przybranych rodziców; film nie tłumaczy też szczególnie decyzji rozstania partnerką w ciąży (poza faktem, że Jobs pracował wtedy nad jednym z projektów) ani tego, dlaczego w pewnym momencie związał się z inną kobietą. W „jOBSie” nie ma też nawet wspomnienia o chorobie szefa Apple, która doprowadziła go do przedwczesnej śmierci. W każdym z tych epizodów Kutcher pod okiem Sterna portretuje innego człowieka: raz jest to niestroniący od narkotyków, podróżujący do Indii ambitny młody chłopak, zaraz potem – wizjoner, ale jednocześnie brutalny pryncypał, który bez mrugnięcia okiem potrafi zwolnić utalentowanych pracowników, jeśli tylko nie zgadzają się z jego ideą; później pewny siebie, ustawiony życiowo człowiek, który dobrze wie,
jak postawić na swoim. Nie ma między tymi partiami gładkich przejść, postać nie rozwija się, tylko w każdej części nawet nie staje się, a po prostu jest kimś zupełnie innym. Mimo przyjemnych dla ucha komunałów o „czynieniu życia lepszym”, które wychodzą z ust Kutchera, jego bohater jest postacią raczej antypatyczną. Nie można się przejąć jego losem tak jak ułamkiem życia Marka Zuckenberga w „Social Network” – tam Jessie Eisenberg prezentował sympatycznego komputerowego geeka, absolutnie skupionego na swoim celu. Podobny był pomysł na „jOBSa”, ale Kutcher miast wlać życie w papierowy charakter, wyuczył się przede wszystkim gestykulacji, sposobów chodzenia i mówienia Jobsa, zapominając o, pardon. tzw. duszy. A propos wizjonerstwa jeszcze: przez większość filmu podglądamy Jobsa w pracy: widzimy go wygłaszającego motywujące mowy niczym coucher albo świetny pijarowiec. Nie dotykamy jego geniuszu, nie wiemy, jak rodziły się pomysły na przedmioty, bez których nasze życie wyglądałoby inaczej. Czyżby Jobs zmontował
największą firmę na świecie tylko dzięki swoim ustom? Jeśli znany ze swego perfekcjonizmu Steve Jobs byłby producentem tego filmu, prawdopodobnie odesłałby go z powrotem na stół montażowy. Nam pozostaje wybór przed salą kinową: enter/leave.