"Predator": fajerwerki i przekleństwa. Arnold Schwarzenegger złapałby się za głowę [RECENZJA]
Dowcipy o "twojej starej", krew, wnętrzności, kończyny amputowane w hurtowych ilościach i najlepsze efekty specjalne, jakie widziały filmy o kosmicznych drapieżnikach. Plakat głosi, że rozpoczęło się "polowanie nowej generacji", ale w tym przypadku "nowe" nie oznacza "lepsze".
Shane Black, reżyser i współscenarzysta nowego "Predatora", zasłynął jako twórca wybuchowego "Iron Mana 3", choć ma również na koncie komedię kryminalną "Równi goście" czy scenariusze do "Zabójczej broni" i "Bohatera ostatniej akcji". Black to również okazjonalny aktor, który grał Hawkinsa w oryginalnym "Predatorze" z 1987 r. Można by się spodziewać, że jako weteran (czy raczej ofiara) walki z kosmicznym drapieżnikiem zechce wrócić do korzeni kultowej serii, która przez ostatnie 31 lat miała więcej upadków niż wzlotów. Nic bardziej mylnego – jego wizja "Predatora" to bardziej pastisz na miarę XXI w. niż ukłon w stronę minionej epoki.
W historii bandy straceńców walczących z Predatorem jest pełno smaczków, które wyłapią fani serii. Jest "Get to the choppa", nazywanie wiadomo kogo "Pięknym matkoj…ą" (to akurat sprytna parafraza Arnoldowego "You're One ugly Motherf..er") i wiele innych cytatów słownych lub sytuacyjnych. Black nie kręcił jednak swojego "Predatora" na klęczkach i pomimo obecności nawiązań do klasyki, wielu uzna, że reżyser nie ma szacunku do tradycji.
Jedno jest pewne – nowy "Predator" jest czymś, czego ta seria jeszcze nie widziała. Wulgarną komedią z niesamowitymi efektami specjalnymi, których można się było spodziewać po twórcy "Iron Mana 3". Gatunkowo najbliżej "Predatorowi" do pastiszu zapatrzonego w estetykę "Scary Movie" czy "Deadpoola". Pełno tu przekleństw, one-linerów poniżej pasa i sugestywnie ukazanej przemocy. Dla scenarzystów nie ma żadnej świętości, co z jednej strony prowadzi do efektownej jazdy bez trzymanki, ale zarazem wystawia widzów na ciężką próbę.
Scenariusz jest napisany bardzo na skróty, wiele wątków pojawia się "bo tak", i trzeba się naprawdę wysilić, by nie dostrzegać fabularnych dziur i uproszczeń. To bardzo wyboista jazda bez trzymanki, szczególnie w drugiej połowie, gdy twórcy nie przejmują się sensownością przekazu i gnają w kierunku widowiskowego finału.
Bardzo ciekawym zabiegiem było wplecenie wątku obyczajowego, który na początku kontrastuje z brutalnością i wulgaryzmami. Główny bohater to doświadczony snajper Quinn McKenna (Boyd Holbrook), który zostawił autystycznego syna (Jacob Trembley) i żonę (Yvonne Strahovski ), by rozbijać się po świecie jako pies wojny. I chociaż musi w końcu wrócić w rodzinne strony, to nie należy się spodziewać wzruszającej opowieści o naprawie relacji z dzieckiem nękanym przez rówieśników. Autyzm chłopca jest tu wykorzystany bardzo pretekstowo do pokazania, że Rory jest małym geniuszem. Nie ma w tym żadnej głębi, którą "obiecują" początkowe sceny z udziałem jak zwykle świetnego Jacoba Trembleya.
Bo "Predator" to przede wszystkim lepszy, bardziej zabawny odpowiednik "Legionu Samobójców". Quinnowi w pewnym momencie zaczyna towarzyszyć grupa weteranów po przejściach (czyt. wariatów), którzy od razu rozładowują napięcie i nie pozostawiają złudzeń, z czym mamy do czynienia. Czyli z niezbyt mądrą, ale widowiskową komedią akcji, w której wszystko może się zdarzyć. Nie ma w tym żadnej grozy i tajemnicy, które towarzyszyły pierwszemu "Predatorowi". Ale trudno się temu dziwić. Po trzech dekadach tytułowy łowca ma status ikony popkultury, o której wiemy niemal wszystko. Shane Black ma tego świadomość, dlatego nie próbował wyważać drzwi otwartych na oścież. Zamiast tego wszedł oknem, rozwalając po drodze wszystkie meble ku uciesze niewymagającej widowni.