Przedstawiam Państwu jeden z seriali wszech czasów
Jednym z dodatków do wydania DVD tego serialu jest filmik, w którym laureat BAFT, Globów i paru innych jeszcze nagród siedzi w pokoju hotelowym i rozpacza, że właśnie, w ostatniej chwili swój udział w jego projekcie odwołał Jude Law.
A że scenariusze poszczególnych odcinków bazują właśnie na osobowościach konkretnych gwiazd, oznacza to, że Law odebrał mu kilka tygodni, które ten spędził na pisaniu roli dla niego.
Ale facet się nie poddaje – postanawia skontaktować się z Leonardo DiCaprio – ostatecznie będzie można jakoś tych panów porównać. Tylko że ten jeden z najbardziej znanych twórców brytyjskich ostatnich lat nie ma pojęcia, jak skontaktować się z Leo. Bo tak naprawdę, jest jednym z nas, a nie jednym z ludzi showbiznesu. Taka rola daje mu ogromnie dużo wolności, a co za tym idzie popularności, ale także czasem bardzo utrudnia pracę...
Tak, to według mnie jeden z kandydatów do miana serialu wszech czasów. Walczyłby zresztą o ten zaszczytny tytuł między innymi z innym serialem tych samych twórców: „The Office”. Mowa o „Extras” autorstwa Ricky’ego Gervaisa i Stephena Merchanta.
Ci faceci naprawdę wiedzą coś o życiu – a ich główną tezę streścić można chyba jednym zdaniem: „wszyscy ludzie są tak samo słabi i żenujący – różnią się tylko skalą tego zjawiska i sferą, w jakiej się obracają”.
W „The Office” najbardziej żenujący jest oczywiście szef – prostak, szowinista i głupek, w głowie którego świta czasem myśl, że chyba jest kompletnym zerem, więc zaczyna walczyć i żartować – i właśnie wtedy osiąga dno totalne. W „normalnym” serialu na takiej żenadzie by się skończyło. „The Office” dlatego właśnie jest genialne, że tutaj dopiero... prawdziwy wstyd i empatyczne błaganie widza „niech on już nic nie mówi, niech to się skończy” się zaczyna. Bo w tym „Biurze” słabi są wszyscy – zupełnie tak, jak my. Jest 30-latek mieszkający z rodzicami, niby najfajniejszy z nich wszystkich, ale jak przychodzi co do czego, rezygnuje z marzeń i zostaje „senior accountem”, jest sympatyczna, wrażliwa recepcjonistka, która niby czuje coś do „fajnego”, ale wybiera gburowatego prostaka, jest wreszcie asystent szefa – Garrett. On nawet nie udaje, że nie puka do dna od dołu.
Czy tak aby nie wygląda praca nas wszystkich? Otoczeni przez ludzi specyficznych, często zupełnie niekompetentnych narzekamy, biedujemy, cieszymy się, ze sami jesteśmy tak bardzo lepsi – i zostajemy, godząc się na wszystkie niedogodności.
Z opisu tego wynikać mogłoby, że „The Office” to jakiś smętny dramat psychologiczny – nic bardziej mylnego. To genialny, prześmieszny, karykaturalny i niezwykle oryginalny obraz życia w biurze – taki Monty Python bez śmiesznych kroków i martwych papug.
Po takim debiucie – a dodajmy, że scenarzysta i jednocześnie odtwórca roli szefa Ricky Gervais jest po 40-tce – z lekkim drżeniem serca czekało się na jego kolejny projekt. Będę szczera – nie do końca wierzyłam w „Statystów”... Byłam pewna, że to będzie „The Office” na planie filmowym. Ricky znów okaże się gburem, ludzie wokół „loserami”, a gwiazdy przemykać będą przed ekranem. Chyba za dużo oglądam polskiego kina i telewizji i za dużo takich porażek z serii „drugie dzieło” widziałam. Bo „Extras” jest co najmniej tak samo dobre, jeśli nie lepsze od „Biura”.
Tym razem Ricky gra Andy’ego – aktora, który nigdy nie zapomina swoich kwestii, bo nigdy żadnych nie dostaje. Andy jest człowiekiem po 40-stce, który uznał, że ma talent, ale z powodu menadżera – wyjątkowego idioty, wyglądu, wieku i kilku jeszcze innych uwarunkowań Andy jest wiecznym statystą. Sfrustrowanym, samotnym, pełnym nerwic i fobii. Jedyną bliską mu osobą jest Maggie – osoba dobra i miła, ale granicznie głupia. I tak sobie bywają na planach z największymi gwiazdami i niczego w życiu nie osiągają.
Bohaterem każdego z sześciu odcinków jest inny gwiazdor filmowy – Ben Stiller, Ross Kemp (to bardziej gwiazdor dla Brytyjczyków), Samuel L. Jackson, Kate Winslet i Patrick Stewart. Wszyscy oni brawurowo i bez żadnych skrupułów do końca bawią się swoim wizerunkiem. Stiller wciąż powtarza, ile zarabiają jego filmy, Winslet
– co zrobi, byle dostać Oscara, Stewart – wybitny aktor dramatyczny, a przy okazji – bohater „X-Menów” i „Star Treka” – opowiada bez żenady o swojej seksualnej manii oglądania gołych piersi. Wszyscy oni nie boją, że ktoś uwierzy, że oni tak myślą naprawdę – wiedzą bowiem, że widzowie „Extras” to inni ludzie, niż widzowie „Na dobre i na złe”, którzy przychodzą do Artura Żmijewskiego po poradę lekarską.
W każdym odcinku Gervais wyśmiewa absolutnie wszystko i dochodzi za każdym razem „do bandy”. Najbardziej nie cierpi jednak politycznej poprawności i hipokryzji – stąd stawia przed głupią Maggie każdy z możliwych problemów: rasizm, erotyczne pogaduszki przez telefon, osoby niepełnosprawne, zagorzałych katolików, gejów. Maggie nigdy nie wychodzi z twarzą – i właśnie za to „Extras” można kochać najbardziej.
„Extras” genialny jest właśnie dlatego, że jest wyjątkowo, wybitnie wręcz śmieszny, ale nie – błahy. Śmiejesz się i wstydzisz jednocześnie. Zwijasz się na kanapie, a jednocześnie – zaczynasz zastanawiać, czy przypadkiem nie śmiejesz się z samego siebie... Andy wcale nie wzbudza jednoznacznej sympatii – a mimo to kibicujemy mu, żeby BBC jednak zrealizowało mu ten autorski serial o głupim szefie. Tak, tak – bo „Extras” to niejako prequel do „The Office”. I to jest śmieszne, i smutne zarazem...
Dlatego apeluję do wszystkich Was – zalejmy Telewizję Publiczną petycjami o zakup „Statystów”! Niech choć raz nasz abonament pójdzie na coś fajnego!