Wiesław Saniewski nieczęsto staje za kamerą. Ostatni swój film, „Bezmiar sprawiedliwości”, nakręcił przed pięcioma laty, a wcześniej wcale nie było lepiej – zdarzały mu się przerwy 4-, 5-, a nawet 6-letnie. Reżyser tłumaczy to gruntowym przygotowywaniem każdego tematu, ale zapomina, że nadmierne zaangażowanie w taki projekt potrafi odbić się na jakości samego filmu. Jeśli akurat nie jest się Terrence’em Malickiem, w podobnych przypadkach okazuje się zazwyczaj, że sezon na te akurat filmowe szaty dawno już minął.
„Wygrany” jest tego znakomitym przykładem. Saniewski przespał ostatnie lata - nie wie, albo nie chce wiedzieć, jaką pracę wykonała w tym czasie polska kinematografia. Jego film okazuje się bardzo niedzisiejszy – wypudrowany niczym wysokobudżetowa reklama banku, rozpisany na prastare przykazy moralne, operujący iście hollywoodzkimi archetypami fabularnymi. Nasi filmowcy, przynajmniej ci młodzi, otwarci i utalentowani, nauczyli się już, że nie tędy droga.
Saniewski tymczasem idzie w zaparte. Snuje pocztówkową historię o sensie egzystencji i potrzebie autonomii, w której główny bohater – na wskroś idealny pianista - przeżywa jedyną w swoim rodzaju inicjację. Dojrzewa do miłości, życia, zmienia się, dorasta i uczy na własnych błędach. Ale archetypiczna, zbudowana na przejrzystych schematach fabuła to jedno. Gorzej, że reżyser upchał do swojego filmu wątki, którymi mógłby obdarować co najmniej trzy różne fabuły. Koncerty fortepianowe stoją tu obok wyścigów konnych, miłość polemizuje ze śmiercią, a za wszystkim stoją wielkie pieniądze.
Tymczasem wystarczyłoby okroić film do jednego tylko, ciekawie zarysowanego wątku artystów spętanych regułami branży, a być może urodziłoby się z tego coś ciekawszego. Film Saniewskiego nie jest bowiem doszczętnie zły. Jest tu kilka świetnych dialogów, Janusz Gajos kradnie każdą scenę, ale wyraźnie brakuje lejtmotywu, który by je odpowiednio zespolił i wzniósł się ponad wymuskane wzruszenia.
Ocena: 4/10, Redaktor: Piotr Pluciński.