"Red Rocket": najlepszy film roku? Amerykańscy recenzenci dają 5/5

Sean Baker otwarcie przyznaje, że jego inspirację stanowi kino eksploatacji, ale nie brakuje mu przy tym i otwartości, i humanistycznej perspektywy. Bo choć "Red Rocket" mówi o ludziach ze społecznego marginesu, to opowiada o nich bez cienia protekcjonalizmu.

"Red Rocket" zbiera świetne recenzje. Warto obejrzeć!
"Red Rocket" zbiera świetne recenzje. Warto obejrzeć!
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Bartosz Czartoryski

Syf, kiła i mogiła, chciałoby się nieładnie powiedzieć, patrząc na płaty odłażącej z drzwi farby i plamy potu pod pachami. Niemal czuć tutaj smród gotującego się na słońcu asfaltu, na który ktoś wylał colę z fastfoodowego koncentratu.

Ale Sean Baker, niczym istny kapitan Kirk, bezczelnie zaglądający Ameryce i pod dywan, i pod spódnicę, zawsze łaził z kamerą tam, gdzie rzadko ktokolwiek chadza. Jego filmy, znowu mówiąc brzydko, są uczciwą rejestracją życia wykluczonych, tej klasy B, tak zwanych białych śmieci (nie ja to wymyśliłem), o których nie upomina się nikt, a na pewno nie liberalni średniacy.

Trudno co prawda sympatyzować z bohaterem recenzowanego filmu, niegdysiejszym gwiazdorem porno, który szoruje po dnie, mami, kogo się da, smali cholewy do siedemnastoletniej pracownicy cukierni z pączkami i snuje wizje o powrocie na szczyt, z którego droga prowadzi tylko z powrotem w dół. Ale równie niełatwo nie podziwiać jego niepoprawnego parcia naprzód, tego marzenia ściętej głowy, które biegnie realizować, i to całkiem dosłownie, z gołym tyłkiem.

Mikey Saber po latach naznaczonych śladowymi powodzeniami i ogromnymi klęskami powraca ze spuszczonym łbem do rodzinnego miasteczka i staje na ganku domu byłej żony, również emerytowanej gwiazdki kina dla dorosłych, nie znając życia innego niż to na planie. Dlatego zderzenie z betonem rzeczywistości, szukanie szarej pracy i konieczność funkcjonowania obok ludzi grających zgodnie z narzuconymi im zasadami, okazuje się dlań destrukcyjne.

Ale wypatrzona przez niego Strawberry, nastolatka sprzedająca pączki z dziurką — owszem, mało co nie ma tu podtekstu — ma posłużyć mu za ponowną przepustkę do dawnej chwały, bo, jak podpowiada Mickeyowi intuicja, posiada naturalne talenty. Dojść tu musi przy tej okazji do zderzenia klas, konserwatywnych elit z niepoprawnym libertynizmem. Mimo że da się wyczuć, po której stronie bije niezmiennie serce Bakera, to nietrudno odczytać z postaci Mikeya nie tyle ofiarę wybranego przez siebie marnego losu, ale i człowieka ciągnącego innych na skraj przepaści.

Lecz nie wynika to z cynicznego wyrachowania, raczej z głupoty. Człowiek ten nie uczy się bowiem ani na błędach, ani na tym, co wyjdzie mu dobrze, jest zarówno przedmiotem, jak i podmiotem swoich działań. Metafilmowej głębi przydaje tu fakt, że Simon Rex, odtwórca roli Mickeya, to również facet, który z niejednego pieca chleb jadł: były model z epizodem pornograficznym, prezenter telewizyjny, aktor, ulubieniec prasy brukowej, chętnie bulącej mu tysiące za plecenie głupot na temat Meghan Markle, niegdyś partnerki z planu.

A gra tu iście brawurowo, jest w tym i prawda ekranu, i prawda życia. Baker zresztą, co pokazał już chociażby i w "Mandarynce", i we "Florida Project", potrafi łączyć te dwa, jak się okazuje, przystające do siebie światy. Zresztą nie każdego oklaskuje się w Cannes, a "Red Rocket" aż tętni od autentycznej energii bijącej od Reksa, który potrafi doskonale ją skanalizować.

Nie wszystkim będzie odpowiadała ta wizja śmieciowej Ameryki, ale nie zmienia to faktu, że "Red Rocket" to film bardzo dobry, a chwilami nawet i błyskotliwy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (64)