Być jak Ken Loach - wywiad z Seanem Bakerem, reżyserem "Florida Project"
Chociaż trudno w to uwierzyć patrząc na młodzieńczą twarz i modną fryzurę, ale 46-letni Sean Baker kręci filmy już niemal dwie dekady. Do jego najsłynniejszych osiągnięć należą ulubione propozycje festiwalowych publiczności: „Gwiazdeczka” z prawnuczką Ernesta Hemingwaya, Dree, w roli tytułowej, i nakręcona w całości telefonem komórkowym „Mandarynka”. W najnowszym „Florida Project” Baker opowiada historię nastoletniej matki i jej krnąbrnej córki żyjących w tanim przydrożnym motelu, zlokalizowanym w cieniu najsłynniejszego w świecie parku rozrywki Disneyworld. To jeden z wielu przypadków „ukrytej bezdomności”, jakich w pokryzysowej Ameryce tysiące – współczesnych nomadów z całym dobytkiem zgromadzonym w sklepowym wózku.
22.12.2017 15:58
„Florida Project” już od canneńskiej premiery zdobywa serca widzów na całym świecie. Wszędzie jest rzęsiście oklaskiwany, nagradzany owacjami na stojąco, określany mianem „skromnego filmu z duszą”, który ma szansę na najważniejsze wyróżnienia sezonu. Kto wie, może film Bakera okaże się „czarnym koniem” najbliższej ceremonii oscarowej, jak przed kilkoma laty pamiętne „Bestie z Południowych krain”?
Jak to się stało, że w ogóle trafiłeś do tego okropnego fioletowego motelu na Florydzie?
Mój współscenarzysta – Chris Bergoch jest wielkim fanem Disneya. Już dawno wspominał, że tą jego miłość powinniśmy wykorzystać w jakimś filmie. Mam dziwne przeczucie, że niekoniecznie chodziło o taki kontekst, w jakim Disney znalazł się we „Florida Project” (śmiech). W każdym razie Chris przeczytał kiedyś artykuł w lokalnej prasie o sytuacji wielu amerykańskich bezdomnych, którzy żyją w takich motelach jak „Magiczny Zamek” przez długie miesiące. Oczywiście bliskość Disneyworld w Orlando sprawia, że w całej sytuacji doszukujemy się drugiego dna, ale przecież to nie jest kwestia tylko Florydy, ale też na przykład Kalifornii, gdzie z kolei mamy bliskość Hollywood, ale i innych miejsc w Ameryce. Problem jest powszechny. Akurat mama Chrisa mieszka w Orlando, więc on sam widział wiele podobnych przypadków. Uznaliśmy, że to będzie świetne tło dla filmu. Zaczęliśmy zbierać fundusze już na etapie pomysłu, desperacko chcieliśmy, by ta historia ujrzała światło dzienne. W międzyczasie powstała „Mandarynka”, która otworzyła nam wiele drzwi.
Czy cokolwiek się w międzyczasie zmieniło w sytuacji mieszkańców tych moteli?
Niestety, mimo upływu czasu ze zgrozą obserwujemy, że zupełnie nic: ani zmiana rządów, ani różne programy społeczne. Ci ludzie jak tam byli, tak są. Dla nich kryzys finansowy sprzed kilku lat jest wciąż kluczowy, dryfują w tym samym miejscu po tym, jak banki odebrały im domy. Dzisiaj widzimy, jak po motelach biegają dzieciaki, które już się w nich urodziły, nie znają więc innej rzeczywistości. To ostatni przystanek przed prawdziwą bezdomnością. Niesamowite jest jednak to, że za te obskurne cztery ściany i często niewiele więcej, ich mieszkańcy płacą krocie, niemal tyle samo, a czasem nawet więcej niż za wynajęcie czegoś w mieście. Tyle tylko, że bez stałego zatrudnienia nikt im nie wynajmie normalnego lokum. Ja za mieszkanie w zachodnim Hollywood płacę 1200 dolarów miesięcznie, oni za motelowy pokój w Orlando jakieś 800-1000 dolarów. Dla wielu z nich chodzenie codziennie do pracy stanowi ogromny problem, a mają na utrzymaniu rodziny, często są samotnymi rodzicami. Mimo tylu przeciwności, niezależnie od wszystkiego – co miesiąc muszą mieć ten tysiąc dolarów. Jeśli nie dadzą rady – lądują na ulicy. Takie rodziny też widzieliśmy: mama, tata i dwójka dzieci, wspólnie popychający sklepowe wózki, na których mieli cały swój dobytek, w stronę kolejnego motelu, w którym może jeszcze otworzą im kredyt.
Ile takich osób poznaliście w trakcie pracy nad „Florida Project” osobiście? Które z tych spotkań najbardziej zapadło ci w pamięci?
Kilka na pewno. Świetnie pamiętam, kiedy poznałem pierwowzory Moonee i Halley. To się zdarzyło jakiś miesiąc zanim zaczęliśmy zdjęcia. Właściwie wszystkie postaci mieliśmy już wtedy napisane, stworzyliśmy je na podstawie cech osób, które rzeczywiście poznaliśmy już wcześniej. Pewnego dnia poszedłem do Walmartu, a one tam były – matka z córką, radośnie rechoczące między półkami, rozrzucając wszystko wokół. Matka wyglądała niemal dokładnie jak postać Halley – mnóstwo tatuaży, kolorowe włosy… z oddali wyglądało jakby naprawdę świetnie się bawiły. Stałem tam z 5 minut jak zaczarowany, potem zaprosiłem tą dziewczynę na kawę i zaczęliśmy rozmawiać. Wszystko, co mówiła brzmiało, jakby właśnie wyszło z ust Halley, to wszystko mieliśmy już na papierze. Opowiadała o tym, jak codziennie zmaga się z rzeczywistością, jak od 10 lat pomieszkuje w różnych tanich motelach, o tym jak już raz opieka społeczna zabrała jej dziecko… w tym momencie już wiedzieliśmy, że napisane przez nas postaci są autentyczne. Naprawdę niesamowite uczucie i chociaż słyszeliśmy straszne rzeczy, czuliśmy też ulgę, że być może uda się oddać sprawiedliwość tym postaciom na ekranie.
Drugie pamiętne spotkanie, to wizyta u pierwowzoru Bobby’ego, granego w filmie przez Willema Dafoe. Człowiek ten był zarządcą motelu, w którym kręciliśmy, chociaż już na emeryturze. Ten starszy pan otworzył nam drzwi do zupełnie innego świata. Bez jego pomocy mieszkańcy byli bardzo nieufni, niektórzy w ogóle nie chcieli nam tworzyć, porozmawiać, uciekali przed kamerą, co zresztą zrozumiałe. Sam zresztą też miał wiele do powiedzenia, mówił na przykład o sytuacjach, kiedy musiał wyrzucać ludzi na bruk za niepłacenie czynszu. W przeciwnym razie sam by stracił pracę. To są codzienne dylematy, które czasem mają tragiczne zakończenie. Wiem, że Willem spotykał się z tym panem wielokrotnie, bardzo wstrząsnęły nim te opowieści.
Czy to prawda, że jedno z dzieci występujących w filmie również mieszkało w podobnym motelu?
Casting do filmu organizowaliśmy na terenie całego hrabstwa. Zależało nam przede wszystkim na tym, żeby przyszło jak najwięcej dzieci, niezależnie od tego czy miały jakieś przygotowanie aktorskie, czy nie. Chcieliśmy móc wybrać te, które będą najbardziej pasowały do tej historii. Na jeden z pierwszych castingów przyszła mała Brooklynn (gra w filmie Moonee – przyp. red.). Tak się zdarzyło, że tego samego dnia oglądaliśmy Christophera Riverę. Kiedy zobaczyliśmy ich w jednej scenie razem już wiedzieliśmy, że nie musimy dalej szukać. Dopiero po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Christopher, który dostał ostatecznie rolę Scooty’ego, mieszkał właśnie w podobnym tanim motelu. Kiedy go poznaliśmy jego rodzina zdążyła się już stamtąd wyprowadzić, ale w podobnym miejscu spędził kilka lat.
Często wracał myślami do czasu spędzonego w motelu?
Tak, wielokrotnie. Chociaż Christopher ma teraz dopiero 8 lat to widział już wiele i chętnie się tym dzielił. Mimo to głównym źródłem informacji była jego mama. Kilkakrotnie zdarzyło się, że kręciliśmy jakąś scenę, a Chris mówił, że to mu coś przypomina z czasu spędzonego w „jego” motelu. Te krótkie komentarze, drobne wspomnienia sprawiały, że czuliśmy, że rzeczywiście opowiadamy autentyczną historię. Dla tych dzieciaków realizacja naszego filmu była jak obóz wakacyjny, ale o to też chodziło, by się dobrze bawiły, używały lata, a my jakby mimochodem to wszystko dokumentowaliśmy.
Co się teraz dzieje z ludźmi, o których opowiadasz? Jak można zmienić trudną sytuację, w jakiej się znajdują?
Niezależnie czy rozmawiałem z nimi bezpośrednio, czy z organizacjami zajmującymi się likwidacją bezdomności, wszyscy powtarzali mi, że w pierwszej kolejności trzeba usunąć z ludzkiej świadomości piętno życia bez własnego kąta. Poza tym: uświadamianie i edukacja. Ważne, byśmy chcieli sięgnąć głębiej, poczytać, sprawdzić samodzielnie, jak się sprawy mają naprawdę. Mam nadzieję, że „Florida Project” choć w małym stopniu przyczyni się do zmiany.
Czy fakt, że tym razem do obsady dołączył ktoś tak znany jak Willem Dafoe w jakiś sposób wpłynął na produkcję „Florida Project”? Albo na uświadomienie o problemie, na czym ci tak zależy?
Ta branża wymaga, aby zatrudniać znane twarze. To wiedza powszechna. Nie wiem, czy bez obecności Willema zaszlibyśmy z „Florida Project” tak daleko, być może. Rzeczywiście w przeszłości unikałem jak mogłem obecności rozpoznawalnych aktorów w moich filmach. Chodzi mi przecież o to, żeby widzowie natychmiast uwierzyli w świat, który im przedstawiamy, a obecność znajomych twarzy zamazuje ten obraz. Ale z drugiej strony: kiedy gdzieś kiedyś w dyskusji pojawiło się nazwisko Willema, od razu pomyślałem sobie, że to się może nawet udać. To jeden z nielicznych aktorów, którzy nie przytłaczają swoją osobowością, ale potrafią się bezszelestnie wtopić w opowiadaną historię. Z miejsca bardzo zapaliłem się do tego pomysłu.
Mimo wszystko namówić kogoś takiego na udział w skromnym, niezależnym filmie chyba nie mogło być łatwe.
Willem mieszka na stałe w Rzymie, ale jakimś cudem dowiedziałem się, że przez dosłownie 24 godziny będzie w Nowym Jorku. Udało mi się go namówić na spotkanie. Długo rozmawialiśmy i od razu miałem to przeczucie, że będzie w stanie oddać całego siebie temu projektowi. Że znajdzie czas i cierpliwość, by być naszym Bobbym. To był jego pomysł, by spotkać się ze wszystkimi dostępnymi, lokalnymi motelowymi zarządcami i w ten sposób nakreślić własną postać. Wiem, że na jego karierę patrzy się często z perspektywy ostatnich 15 lat, kiedy grywał najczęściej antybohaterów i czarne charaktery. Ale w jego wcześniejszej filmografii można znaleźć mnóstwo spokojniejszych postaci, wrażliwców, ludzi lekko niedopasowanych, jak w „Plutonie”, „Mississipi w ogniu” czy „Marginesie życia”. Dafoe posiadł niesamowitą umiejętność natychmiastowej transformacji, a kiedy zobaczyłem go na planie po raz pierwszy, zupełnie zapomniałem, że to wielki gwiazdor ze „Spidermana”. Z miejsca uwierzyłem, że to nasz Bobby. Dodam tylko, że mimo, że pewnie jest przyzwyczajony do luksusów, ani razu się nie poskarżył. Koncertowo dał sobie też radę z całą gromadą sześciolatków! Poza tym kręciliśmy na Florydzie w samym środku lata, było piekielnie gorąco, wręcz tropikalnie. Willem nigdy nie stracił cierpliwości, mimo że miał ku temu co najmniej milion powodów.
„Florida Project” to, poza fenomenalną historią i aktorstwem, popis autora zdjęć. W końcu niełatwo pokazać ten okropny fioletowy motel czy inne koszmarne budynki w taki baśniowy, zupełnie wyjątkowy sposób. Jak trafiłeś na Alexisa Zabe’a?
Alex jest niesamowity, absolutnie zakochałem się w jego sposobie opowiadania, kiedy tylko obejrzałem klipy, które zrealizował dla Die Antwoord, „Happy” Pharrella Williamsa czy „Play Hard” Davida Guetty, Ne-Yo i Akona. Te kolory! Bardzo zależało mi na tym, żeby zdjęcia były jednocześnie genialne warsztatowo, ale też współgrały z wrażliwością pop, żeby połączyć sztukę wysoką z niską. Tego szukam: czystego popu i estetyki klipu muzycznego w filmie pełnometrażowym. Z Alexem pracowaliśmy wcześniej przy krótkim filmie reklamowym dla Kenzo, zaprzyjaźniliśmy się i nie wyobrażałem sobie nikogo innego w roli operatora przy „Florida Project”. Poza jego niewątpliwymi umiejętnościami technicznymi, ten gość po prostu umie słuchać. Musisz wiedzieć, a to w sumie żadna tajemnica, że podczas produkcji mieliśmy sporo problemów. Ze wszystkim. Alex potrafił w odpowiednim momencie powiedzieć, żebym sobie darował, że tym czy tamtym zajmuje się produkcja, a ja tu jestem, żeby tworzyć sztukę. Dzięki temu udało mi się w tym całym szaleństwie znaleźć jakąś równowagę.
Swój poprzedni film „Mandarynkę”, nakręciłeś w całości telefonem, sporo namieszałeś tym eksperymentem! Poczułeś ulgę realizując teraz film zwykłą kamerą, w bardziej tradycyjny sposób?
W pewnym sensie tak, na pewno. Pamiętam te emocje, kiedy decydowaliśmy, że „Mandarynka” będzie zrealizowana komórką! Czuliśmy, że tworzymy historię. Telefon i prawdziwa kamera to dwie zupełnie różne bestie, każdą trzeba okiełznać w trochę inny sposób. Przy „Mandarynce” miałem znacznie więcej wątpliwości, czy nasz eksperyment się w ogóle powiedzie. Z drugiej strony nic prostszego - kiedy wszystko mieliśmy ustawione, po prostu wyciągaliśmy z kieszeni telefon. Kamera jest natomiast ciężka, duża, niewygodna, więc naturalnie nas spowolniała. Ale też korzystanie z niej wymaga pewnej dyscypliny, precyzji, dążenia do doskonałości. Akurat przy „Florida Project” dyscyplina była potrzebna, biorąc pod uwagę, że kręciliśmy z udziałem dzieci w lecie, więc bardzo wiele rzeczy mogło się potencjalnie nie udać. Dodatkowo dochodzi jeszcze kwestia taśmy 35mm, zapewniającej bardzo specyficzny rodzaj nostalgicznego wyglądu filmu. Tak wyobrażam sobie udane wakacje – kręcone na taśmie 35 mm!
Wspomniałeś, że w związku z udziałem dzieci w filmie wiele rzeczy mogło się potencjalnie nie udać. Często się mówi, że najtrudniejsze reżyserskie wyzwania to te, które zakładają pracę ze zwierzętami i z dziećmi. Jak to wygląda z twojej perspektywy?
Myślę, że chodzi głównie o kwestie praktyczne. Na przykład przy „Mandarynce” nie przykładałem aż tak wielkiej wagi do scenariusza. Nie było mi to wtedy potrzebne, liczył się pomysł i w dużej mierze improwizacja. Przy „Florida Project” w związku z obecnością dzieciaków, wszystko musieliśmy mieć bardzo dokładnie przemyślane i spisane. Precyzyjny scenariusz okazał się niezbędny. Największym wrogiem, jak to zwykle bywa, okazał się czas, bo nasze dni zdjęciowe musiały być z oczywistych względów krótsze. Ale to chyba już wszystkie największe wyzwania. Z perspektywy czasu mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że było warto.
Ta gromada nieznośnych sześciolatków z twojego filmu przypominała mi czasami „Małych urwisów”, czasami „Olivera Twista”, ale punktów odniesienia jest zapewne dużo więcej.
Uwielbiam „Małych urwisów” i nie mogłem się powstrzymać przed oddaniem im we „Florida Project” małych hołdów. Jeśli ktoś zna dobrze niektóre dialogi z tamtego filmu, dostrzeże pewne podobieństwa i u nas. Ale odniesień jest oczywiście dużo więcej, choćby klasyczne „Kes” Loacha, a z nowszych tytułów – na przykład „Mały Quinquin” Bruno Dumonta. Nieprzypadkowo odwołuję się do kina europejskiego, bo odnoszę nieodparte wrażenie, że jest coś sztucznego generalnie w najnowszych amerykańskich filmach czy serialach z dziećmi w rolach głównych. Dlatego chciałem odtworzyć trochę tej swobodnej i wspaniałej atmosfery „Małych urwisów”. Założyłem, że nie zrealizuję „Florida Project”, jeśli nie znajdę godnego następcy Spanky’ego McFarlanda. I wtedy, w całej okazałości, pokazała nam się Brooklynn. Reszta to historia!
Wydaje się, że jesteś jednym z niewielu twórców, którym udało się znaleźć równowagę między kinem niezależnym, a tzw. głównym nurtem. „Florida Project” ma szansę na najważniejsze nagrody sezonu nie tracąc ducha kina na wskroś autorskiego. Zdradzisz, jak to się robi?
Pewnie będę banalny, ale i ty i ja dobrze wiemy, że to wszystko i tak sprowadza się do pieniędzy. Łatwo mi mówić, bo nie mam rodziny na utrzymaniu, poza kotami (śmiech). Nie jestem w stanie dziś powiedzieć, czy za kilka lat nie dam się skusić większym produkcjom, z którymi wiąże się też większe bezpieczeństwo. Na razie czuję się dobrze w miejscu, w którym jestem, kiedy mogę robić to, co kocham. Mam wielu znajomych, którzy dzisiaj realizują np. produkcje dla dużych graczy telewizyjnych i szanuję to. Patrzę jednak też drugim okiem na tych wszystkich filmowców, których podziwiam, i którzy w dalszym ciągu są wierni sobie i swoim zawodowym wyborom. To jest właśnie moja droga. Ken Loach czy Paul Thomas Anderson mają wizję i misję do spełnienia na Ziemi, a ja chcę być jak oni. Co prawda nikt mi jeszcze nie zaproponował nakręcenia filmu Marvela i nie wiem, co bym wtedy odpowiedział, ale mimo wszystko niespecjalnie fascynują mnie te ogromne franszyzy. Chciałbym, żeby w kinie było więcej różnorodności. Wciąż potrzebuję też nowych dowodów na to, że nawet kino „popkornowe” może cieszyć, jak na przykład niedawne „Baby Driver”. Mam nadzieję, że takim przykładem jest też „Florida Project”.