Noblista Gabriel Garcia Marquez nie ma szczęścia do kina. Ekranizacje jego książek nie są w stanie oddać ich magii. Być może dlatego, że niepowtarzalny klimat powieści tworzą nie tylko dialogi, ale także – a może przede wszystkim – opisy. Żeby przenieść je na ekran potrzebna jest wrażliwość i temperament podobne do tych, które cechowały pisarza.
Dlatego też niezbyt szczęśliwym pomysłem był wybór Anglika Mike’a Newella na reżysera ekranizacji „Miłości w czasach zarazy“. Angielska flegma plus latynoski temperament dały niezbyt porywającą całość.
Jerzy Pilch nazwał książkę Marqueza romansem wszech czasów. Dla tych, którzy jej nie czytali, krótkie wyjaśnienie. Bohater powieści, Florentino Ariza, zakochuje się w pięknej Ferminie jako bardzo młody człowiek. Dziewczyna go odrzuca.
Pragmatyczna i twardo stąpająco po ziemi, woli małżeństwo z szanowanym lekarzem. Ale Florentino się nie zraża. Postanawia czekać na ukochaną choćby do końca życia. Co jednak nie znaczy, że dochowuje jej wierności. Wręcz przeciwnie. Ale czym są przelotne miłostki wobec uczucia trwającego całe życie?
Marquez pisał z pasją. Do swoich bohaterów podchodził z emocjami i wyczuwalną sympatią. Tymczasem w filmowej adaptacji tych prawdziwych emocji jest niewiele. Film sprawdza się raczej jako ilustracja książki – efektowna, nakręcona z dbałością o detale scenografii i kostiumów, uzupełniona piękną, nastrojową muzyką.
Aktorzy także zostali w większości świetnie dobrani. Newellowi marzyła się początkowo gwiazdorsko-hollywoodzka obsada. Propozycję zagrania w filmie dostali m. in. Antonio Banderas i Johnny Depp. Odmówili i dobrze się stało.
Newell zaangażował w efekcie aktorów równie znakomitych, ale którzy nie są tak – jak na przykład Depp - kojarzeni z jednym konkretnym bohaterem filmowym. Znakomity jest Benjamin Bratt jako doktor Urbino. Rewelacyjna Włoszka Giovanna Mezzogiorno w roli Ferminy.
Szkoda tylko, że film nakręcono w wersji anglojęzycznej. Dla większości obsady nie jest to ojczysty język i widać, że nie czują się w nim swobodnie.