Seks, dragi i techno
Hollywood szybko przyswoiło sobie pierwszoosobową perspektywę narracji. Potencjał tego schematu, do tej pory zarezerwowanego przede wszystkim dla literatury, dostrzeżono stosunkowo późno, bo dopiero przy okazji „Blair Witch Project” z 1999. Oczywiście kino już wcześniej flirtowało z tą perspektywą, jak choćby w długim prologu „Mrocznego przejścia” z Humphreyem Bogartem, ale dopiero sukces finansowy horroru Eduardo Sancheza i Daniela Myricka pokazał jak wielki drzemie w niej potencjał.
16.05.2012 14:47
Trzymana przez jednego z bohaterów kamera widziała w ostatnich latach naprawdę wiele: inwazję żywych trupów, narodziny superbohatera, niebezpieczne egzorcyzmy, lądowanie na Księżycu, nawiedzony dom, polowanie na trolle, wojnę w Iraku, a nawet kosmiczne monstrum demolujące Manhattan. Ale czy widziała wszystko? Z pewnością nie!
Stojący za kamerą „Projektu X” Nima Nourizadeh porzuca popularną w „pierwszoosobowych” filmach estetykę horroru i wchodzi w konwencję młodzieżowej komedii. Zaczyna się standardowo: napisy informują, że studio dziękuje osobom, które dostarczyły nagrania do tego niecodziennego „dokumentu”, a jednocześnie przeprasza wszystkich tych, którzy ucierpieli podczas zarejestrowanych w nim zdarzeń. Dalej jest… jeszcze bardziej standardowo. Poznajemy trzech bohaterów, żywcem wyciętych z szablonu kina młodzieżowego: Oliver jest cwaniakiem i prowodyrem, JB pociesznym grubasem, zaś Thomas – centralna postać filmu – zagubionym poczciwcem. Akcja obejmuje wydarzenia z pojedynczego dnia, kiedy to chłopaki urządzają Thomasowi huczne, i jak się okaże – niezapomniane, urodziny. Całość zostaje oczywiście uwieczniona na taśmie.
Wykorzystanie pierwszoosobowej perspektywy oznacza zazwyczaj jedno: twórcom filmu zabrakło fabuły, którą mogliby obudować klasyczną narrację. W „Projekcie X” widać to dobitnie. Fabularny rozbieg jest tu zaledwie kurtuazją, a kluczowe wydarzenia można podsumować w kilku prostych zdaniach. Filmowi przyświeca jeden tylko cel: uchwycić na taśmie największą imprezę, jaką widziało kino.
To udaje się pierwszorzędnie. Przez blisko 60 z 88 minut seansu obserwujemy, jak impreza w domu Thomasa stopniowo przeradza się w akt niekontrolowanej anarchii – co zaczyna się wizytą kilkudziesięciu znajomych, kończy się pożarem domu i interwencją jednostki komandosów. Dokumentalny posmak faktycznie pomaga: podglądając kolejne ekscesy, stajemy się ich uczestnikami, zatopionymi w morzu wódy, opętanymi dudniącym bitem, zapatrzonymi w falujące biusty nastolatek. Szalony melanż zdaje się nie mieć końca. I tu pojawia się pewien problem – czy istnieje granica?
Film ma anarchizujące, amoralne przesłanie. Ot, nie oglądaj się na nic - kradnij, ćpaj, chlej, niszcz, obrażaj i upokarzaj. I tak zostanie ci wybaczone. Zdradziłeś dziewczynę? Spokojnie, wybaczy. Wkurzyłeś sąsiadów? Przecież i tak ich nie lubisz. Zniszczyłeś dom rodziców? To nic, będą pod wrażeniem. Z filmu Nourizadeha płynie tylko jedna wymierna wartość – wraz z rozwojem akcji, świadomie lub nie, „Projekt X” staje się niechlubną kroniką swojego pokolenia, hołdem złożonym głupocie i arogancji, pozbawioną refleksji młócką, w której kolory zlewają się z dźwiękami.
Widz potrafiący to rozgraniczyć, umiejący zdystansować się od wydarzeń na ekranie, może w tej kakofonii dostrzec nie tylko grzeszną przyjemność, ale i pewną formę satyry. Gorzej, że sam film wydaje się być adresowany przede wszystkim do osób, które będą szukały w nim inspiracji.