"Smoleńsk": Kac Trauma [RECENZJA]
Zwiastun "Smoleńska" zapowiadał, że prawda o katastrofie nas przerazi, ale przychodzi czas zderzenia dzieła z prawdą ekranu, a ta dla filmu Antoniego Krauzego jest miażdżąca. Otrzymaliśmy nieudolne propagandowe kino, wpisujące się w zamówienie polityczne, obliczone na cyniczne wykorzystanie tragedii do legitymizacji paranoicznej wizji świata. Ale najbardziej niewybaczalnym grzechem "Smoleńska" jest rozwleczony jak kiepska telenowela scenariusz, operująca trzema minami Beata Fido i niezdarny montaż. Przykro stwierdzić, że wyczekiwany dramat o traumie narodowej jest artystyczną katastrofą.
Ręce opadają, gdy myśli się o topornym scenariuszu tego filmu. Fabuła jest osnuta wokół śledztwa w sprawie katastrofy, prowadzonego przez niezbyt lotną dziennikarkę stacji TVM-Sat Ninę, która z pogardą patrzy na rodzącą się „sektę smoleńską” i przyklaskuje swojemu szefowi (Redbad Klynstra)
, przekręcającemu niewygodne fakty, aby wspierać rządowe kłamstwa na temat katastrofy. W produkowanie fałszywych dowodów angażuje się podejrzany dyplomata (Jerzy Zelnik)
i różni „pożyteczni idioci”, wypowiadający się w mediach. Krauze dzieli polskie społeczeństwo na dwie strony, po jednej mamy prawdziwą Polskę - rozmodlony tłum na Krakowskim Przedmieściu, po drugiej - cynicznych przedstawicieli władzy i media. W trakcie śledztwa Nina nabiera rozumu i przechodzi na stronę „prawdy”.
Nie owijajmy w bawełnę. Nie jest największą wadą tego filmu, że jest spiskową wizją katastrofy, ale że robi to w sposób potwornie nieudolny i w gruncie rzeczy tchórzliwy. Krauze nie pozostawia wątpliwości co do tego, co stało się na pokładzie samolotu, ale podpiera się głównie aluzjami i domysłami, że musiał być wybuch, że rozpylono mgłę i że za zamachem stoi Putin, który chciał się zemścić za interwencję polskiego prezydenta w Gruzji. Skoro wszystko wiadomo „naprawdę”, to dlaczego nie pójść dalej i pokazać jak podłożono ładunek, rozpylano mgłę i - bo dlaczego nie - pokazać jak Putin knuje przeciwko Polsce i po katastrofie przybija piątkę z Tuskiem? Zamiast pokazywać „prawdę”, Krauze przez pół filmu serwuje zgrane materiały archiwalne i dłużące się sceny pseudo-śledztwa. "Smoleńsk" miał przerażać, tymczasem zwyczajnie nudzi.
Gwoździem do trumny jest Beata Fido. Aktorka być może sprawdziłaby się jako bohaterka drugiego planu w tłumie na Krakowskim Przedmieściu, ale niestety zagrała pierwsze skrzypce. W jej repertuarze można dopatrzeć się trzech min i gestów: „lekceważenia”, „zmieszania” i „zdziwienia”, niekiedy występujących w jednej scenie równocześnie! Dawno nie widziałem tak źle obsadzonej roli pierwszoplanowej w polskim kinie. Broni się za to Lech Łotocki, który z godnością zagrał Lecha Kaczyńskiego.
Na premierze twórcy odmieniali „prawdę” przez wszystkie przypadki, jakby zapomnieli, że kino z natury kłamie. Być może impulsem do nakręcenia „Smoleńska” była potrzeba serca, nie wyrachowanie, ale w efekcie widzowie otrzymują źle nakręcone propagandowe kino, wpisujące się w aktualne zamówienie polityczne, obliczone na cyniczne wykorzystanie tragedii do legitymizacji paranoicznej wizji świata. Nie widzę w tym filmie miejsca na dialog i próbę zakopania podziałów związanych z interpretacją katastrofy. Nawet jeśli chciałoby się docenić dobre chęci Krauzego, w tym przypadku wypada stwierdzić, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.
Ocena 2/10
Łukasz Knap