Strzeżcie się tego filmu
Piraci z Karaibów, pierwszy film ze studia Walta Disneya inspirowany jedną z atrakcji Disneylandu okazał się nie tylko jednym z największych przebojów minionego roku, ale również jedną z najlepszych produkcji przygodowych ostatnich lat.
Niestety, wchodzący właśnie na nasze ekrany Nawiedzony dwór, do którego scenariusz również powstał w oparciu o atrakcję najsłynniejszego parku rozrywki jest niezbitym dowodem na to, że nic dwa razy się nie zdarza.
04.12.2006 18:07
Bohaterem Nawiedzonego dworu jest Jim Evers, agent nieruchomości i pracoholik. Pewnego dnia jego żona otrzymuje tajemniczy telefon, z którego dowiaduje się, że jest zaproszona do obejrzenia cennego, starego starego domu, który właściciel chce sprzedać. Rozmówca zaznacza jednak, że kobieta ma przyjechać sama.
Oczywiście Jim nic sobie z tego nie robi i na oglądanie domu stawia się cała - czteroosobowa rodzina Eversów.
Bardzo szybko przekonują się, że ich gospodarze są w rzeczywistości duchami, a na budynku ciąży klątwa...
Nawiedzony dwór to kolejna produkcja ze studia Disneya, która została zrealizowana według eksploatowanego przez tę wytwórnię od lat schematu - miało być straszno, śmiesznie i z przesłaniem. Niestety, podczas produkcji komuś chyba podwinęła się noga. Nawiedzony dwór ma co prawda przesłanie ciężkie jak pancerfaust, ale nic ponadto. Film jest nudny, nie straszny i co najgorsze - nieśmieszny.
Nawiedzony dwór prezentowany jest w naszych kinach w wersji zdubbingowanej. I dobrze, w końcu obraz adresowany jest do dzieci. Dlaczego jednak został tak fatalnie przetłumaczony? Zorientowane na 'luz' kwestie bardziej drażnią niż śmieszą, niekiedy osiągając poziom bezdennej głupoty (do umierającej małżonki Jim mówi wesołym głosem: 'no, weź mi tu nie umieraj'). Nie oglądałem filmu w wersji oryginalnej, ale wydaje mi się, że taki 'kwiatki' się w niej nie znalazły.
Jedyne, co zasługuje na pochwałę w Nawiedzonym dworze to scenografia, Terence Stamp w roli demonicznego kamerdynera Ramsleya i... cztery kamienne śpiewające głowy, które Jim Evers spotyka podczas swoich przygód (najlepsza scena w filmie).
Obraz pomyślany był jako pole do popisu dla Eddiego Murphy, który pojawia się praktycznie w każdej scenie filmu. Niestety, czarnoskóry komik mimo, iż biega po planie jak opętany i mało nie wychodzi ze skóry, żeby nas rozbawić nie jest w stanie uratować projektu, w którym zabrakło ciekawego scenariusza i pewnej ręki reżysera.
Szczerze odradzam oglądanie Nawiedzonego dworu, bowiem czas, który na to poświęcicie będzie więcej wart niż pieniądze wydane na bilet. Jeśli chcecie spędzić miło czas z waszymi dziećmi wybierzcie się lepiej na wspólny spacer - zimowa aura sprzyja zabawom na śniegu.