Świetna "Fuga" w Cannes. Agnieszka Smoczyńska zachwyca
W meczu Smoczyńska - Von Trier jest 1:0, o czym mówią w Cannes wszyscy, którzy oba te filmy zobaczyli.
15.05.2018 | aktual.: 16.05.2018 09:38
Na seans „Fugi” weszłam w ostatniej chwili, minutę przed projekcją, zresztą ledwo, bo na film waliły tłumy. Biegłam spóźniona, bo wcześniej - zupełnie niepotrzebnie - wybrałam się na koszmarny „The House That Jack Built" Larsa Von Triera. Seans filmu Agnieszki Smoczyńskiej był na niego idealną odtrutką.
Zobacz także
Kiedy czekałam przed wejściem, aż obsługa policzy, ile wolnych miejsc zostało, ze mną czekali głównie Azjaci. Nic dziwnego - poprzedni film Smoczyńskiej, debiutanckie „Córki Dancingu”, był na Dalekim Wschodzie prawdziwym hitem. Oprawa i promocja filmu w Japonii była dziełem sztuki samym w sobie. W Cannes reżyserka nie jest anonimowa, na jej filmy nie idą jedyni dumni Polacy i ich siłą ciągnięci przyjaciele, tylko autentycznie zaciekawiony efektem jej pracy tłum.
W przemowie przed seansem Smoczyńska zwróciła uwagę, że jest pierwszą polską reżyserką w Cannes od czasu Agnieszki Holland, która w 1980 roku dostała FIPRESCI, czyli nagrodę od dziennikarzy, za swój debiut „Aktorzy prowincjonalni”. Trudno o dwa bardziej różniące się od siebie tytuły: twardy realizm Holland stanowi idealną przeciwwagę dla oderwanej od rzeczywistości „Fugi”.
Tytuł odnosi się do fugi dysocjacyjnej, choroby (sprawdziłam: istnieje naprawdę), która polega na ucieczce od nieprzyjemnej sytuacji. Chorobie towarzyszy amnezja, więc osoba nią dotknięta często całkowicie nie pamięta własnej przeszłości i ucieka nieświadomie. To przypadek Alicji (świetna Gabriela Muskała, również autorka scenariusza), którą poznajemy, gdy wyłania się z tunelu stołecznego Dworca Głównego, po czym bezceremonialnie oddaje na peronie mocz. Robi to niczym Kirsten Dunst w „Melancholii” nieszczęsnego Von Triera, o którym tak bardzo chcę zapomnieć.
Smoczyńska już w ten sposób gra z naszymi oczekiwaniami, bo przecież tak samo poznawaliśmy bohaterki jej „Córek Dancingu”, które wyszły na brzeg z Wisły. A jednak - ci, którzy próbują reżyserkę na tej bazie zakwalifikować, wrzucić do jednego pudełka, poniosą klęskę. „Fuga” jest zupełnie inna od tego, co pokazała w debiucie.
Z tego powodu pojawiły się już głosy zawodu, bo niczym nieskrępowane „Córki…” były jednak popisem odwagi, czego już w „Fudze”, stojącej bliżej rzeczywistości, nie ma. Wcześniej Smoczyńska pokazała, że nie bierze jeńców w postaci gatunków ani przyczyn i skutków. Tym razem jej opowieść jest narratywna, dostajemy dopowiedzenie tego, co się stało i dlaczego. Jestem w stanie te głosy zawodu zrozumieć, jako że „Córki Dancingu” faktycznie były niepodobne do niczego, co się w polskim kinie kręci. Odstawały formą, treścią, podejściem do języka filmu, były hipsterskie, krzykliwe, inne.
A jednak nie potrafię spojrzeć z tego powodu na „Fugę” krytycznie. Choć oczywiście wolałam skąpane w brokacie i muzyce lat 80. „Córki”, to jednak „Fuga” ma także swoją temperaturę i moc oddziaływania. Tym razem po prostu chodzi o zupełnie inny rejestr emocjonalny.
Alicja po dwóch latach od sikana na dworcu odnajduje dom i rodzinę - męża (Łukasz Simlat) i synka Daniela, ale nie rozpoznaje ich. Tutaj zaczyna się właściwa historia - historia adaptacji przybysza do roli, w jakiej stawia go otoczenie. Jest to piękne, ale jednocześnie piekielnie smutne.
Cudownie, że matka może wrócić do swojego gniazda, ale z drugiej strony ten powrót zabija jej wolnego ducha, temperuje jej naturę anarchistki, która objawia się choćby chodzeniem nago, podczas gdy dookoła wszyscy są zapięci pod samiutką szyję. Na dodatek Smoczyńska tak kreuje swoje postaci, że nie da się im przypisać cech dobrych i złych bohaterów, każdy jest pociągający i odpychający jednocześnie, każdego chce się na zmienę przytulić i skopać w tyłek.
I właśnie obraz tego, jak jesteśmy nieidealni i jak trudno nam się dostosować do swoich ról, zwłaszcza gdy nie jesteśmy pewni tego, czy sobie w nich poradzimy, jest najmocniejszą stroną „Fugi”. Podczas gdy polskie kino opowiada o kryzysie rodziny w sposób do znudzenia pesymistyczny, Smoczyńska pokazuje, jak to się robi w oderwaniu od polskich kompleksów i tradycji. To zupełnie świeży sposób mówienia o nieświeżym problemie, który wolę po stokroć, niż te wszystkie narodowe dramaty w rodzaju „Cichej nocy” Piotra Domalewskiego, również świeżej krwi w polkim kinie.
I wygląda na to, że nie tylko ja, bo po projekcji ekipa dostała gromkie brawa, a film był przerywany wybuchami śmiechu międzynarodowej widowni. To oczywisty dowód na to, że film jest na tyle uniwersalny i udany, że bez problemu rozumieją go widzowie z różnych szerokości geograficznych, czego już o „Cichej nocy”, unurzanej w polskich kompleksach, traumach i przywarach, powiedzieć nie można. Uwielbiam oderwanie Agnieszki Smoczyńskiej od polskiej ziemi, której - choć lata wysoko w chmurach - nigdy nie traci z oczu, a perspektywy pozwala jej powiedzieć o niej więcej niż innym, a do tego w zupełnie nietypowy sposób.
Po seansie biłam brawa tak samo mocno jak siedzący obok mnie Japończyk. Zamieniliśmy kilka słów. Powiedział, że spróbuje wejść na seans jeszcze raz, dziś wieczorem. Czy trzeba coś dodawać?
Maria Antolak, Cannes