"Szef roku". Przemienili Javiera Bardema w otyłego szefa. Opłaciło się [RECENZJA]
W swoim najnowszym filmie "Szef roku" Fernando Leon de Aranoa z supergwiazdora hiszpańskiego kina Javiera Bardema zrobił lekko otyłego, mocno posiwiałego szefa średniego przedsiębiorstwa produkującego wagi. Z tych prozaicznych na pierwszy rzut oka okoliczności twórcy wyczarowali wciągającą historię zabarwioną czarnym humorem, w której Bardem uwodzi, porzuca i rządzi twardą ręką.
Opłaciło się. "Szef roku" został hiszpańskim kandydatem do Oscara, w tym wyścigu pokonując samego Pedra Almodovara.
Blanco (Javier Bardem) odziedziczył fabrykę wag "Básculas Blanco" po ojcu i stara się kultywować tradycję istniejącego wiele lat przedsiębiorstwa, wdrażając nowoczesne technologie. Za nic ma jakiekolwiek granice między życiem zawodowym i prywatnym swoich pracowników, wbrew firmowemu motto nie wyznaje w tym zakresie zasady równowagi, żywo interesując się tym, co w czasie wolnym robią współpracownicy, z kim się spotykają i czy dogadują się z małżonkami.
To zainteresowanie sprawia, że najbliższe otoczenie traktuje Blanco jako kogoś w rodzaju opiekuna i mentora, kto wyciągnie z tarapatów, załatwi pracę, porozmawia z kim trzeba. To też interesujący punkt wyjścia, bo już po pierwszych scenach z udziałem Bardema wiadomo, że jego Blanco nie będzie krystalicznie czystą postacią, a z pewnością kimś, kto w pewnych momentach życia musi załatwić ciemne interesy rękami podwładnych.
Jednocześnie, obdarzony aparycją podstarzałego "bad boya" Blanco to stateczny mąż i ojciec, któremu siwizna i wydatny brzuch dodają powagi, ale nie eliminują powodzenia u płci przeciwnej. Z tym zresztą często wiążą się problemy bohatera, bo kiedy tylko na hali produkcyjnej zjawiają się nowe stażystki, Blanco staje się myśliwym i nie spocznie, dopóki nie zdobędzie trofeum.
Tymczasem na horyzoncie pojawiają się ważniejsze sprawy: "Básculas Blanco" startuje w prestiżowym konkursie przedsiębiorstw i lada dzień firmę odwiedzi profesjonalne jury, zatem wszystko – przynajmniej na jeden dzień - musi być w najlepszym porządku. Aby tak się stało, trzeba się będzie jednak mocno natrudzić.
De Aranoa zajął się w "Szefie roku" bardzo wieloma współczesnymi tematami, które sprawiają, że jego film ma szybkie tempo i nie nuży, ale też nie wszystkie zostały obdarzone należytą, pogłębioną analizą.
Pojawia się więc problem pracowników zwolnionych w wieku przedemerytalnym – do tego jedynych żywicieli rodziny, jest kwestia młodych średnio wykształconych ludzi szukających stałej pracy i pakujących się w kłopoty, jest nadużywanie pozycji władzy, mobbing i molestowanie seksualne, zawodowe wypalenie, imigranci i ogromny rozdźwięk między bogatymi i biednymi.
Nad wszystkim czuwa i panuje stoicko spokojny Blanco, ale wiadomo, że maska cierpliwości i opanowania kiedyś spadnie. W pewnym sensie poruszając tematy społeczne De Aranoa, wraca myślami do swojego najbardziej udanego filmu "Poniedziałków w słońcu", w którym bezrobotni stoczniowcy zastanawiali się, co zrobić ze swoim życiem, znajdując się w zasadzie w beznadziejnej sytuacji.
W "Szefie roku" pracownicy okazują się bardziej proaktywni, jakby nauczeni doświadczeniem bohaterów filmu sprzed dwóch dekad, bo zwolniony Jose decyduje się na głośny i bardzo niewygodny strajk u bram przedsiębiorstwa, Khaled udowadnia, że ma ogromne poparcie załogi, więc nic sobie nie robi z bezpodstawnych uwag Blanco, a stażystka Liliana sama ma pomysł jak z ofiary stać się drapieżnikiem.
W niesprawiedliwym świecie podziałów i animozji jedynym wyjściem staje się działanie i dobitny sprzeciw wobec przedmiotowego traktowania, prymatu społecznego statusu nad uczciwością i ciężką pracą. Nawet jeśli to tylko pobożne życzenia, warto i należy je podkreślać na każdym kroku. Może kiedyś trafią na podatny grunt. Nawet jeśli jeszcze nie dziś.