Tadeusz Łomnicki: Jego serce rozpadło się na kawałki, rozdarło, pękło na pół
20.02.2015 | aktual.: 22.03.2017 09:44
Jedni nazywali go królem sceny, inni zaś „genialnym potworem”. Podobno sam Jack Nicholson przyjeżdżał do Polski tylko po to, by zobaczyć go na scenie i czegoś się nauczyć. Andrzej Wajda nazywał go profesjonalistą, który „dał mu szansę na uzupełnienie wykształcenia”. Erwin Axer zachwycał się jego talentem, Piotr Fronczewski nazywał zaś „aktorem wybitnym”. Studenci ze szkoły teatralnej albo kochali go za niezwykłą, nietuzinkową osobowość i określali mianem geniusza, albo, przeciwnie, nazywali tyranem, a zajęcia z nim były dla nich prawdziwą katorgą.
Jedni nazywali go królem sceny, inni zaś „genialnym potworem”. Podobno sam Jack Nicholson przyjeżdżał do Polski tylko po to, by zobaczyć go na scenie i czegoś się nauczyć. Andrzej Wajda nazywał go profesjonalistą, który „dał mu szansę na uzupełnienie wykształcenia”. Erwin Axer zachwycał się jego talentem, Piotr Fronczewski nazywał zaś „aktorem wybitnym”. Studenci ze szkoły teatralnej albo kochali go za niezwykłą, nietuzinkową osobowość i określali mianem geniusza, albo, przeciwnie, nazywali tyranem, a zajęcia z nim były dla nich prawdziwą katorgą.
Był perfekcjonistą. Nie znosił lenistwa, gardził ludźmi nierzetelnymi, którzy nie wywiązywali się ze swoich obowiązków. Nikomu nie pobłażał, prawdę mówił zawsze prosto w oczy.
- Więc jakieś życie świta przede mną! Dalej! Łapmy je, pędźmy za nim! Biegiem, biegiem! - brzmiały jego ostatnie słowa. Potem upadł na scenę. Odszedł tak, jak chciał – w teatrze.
''Zawsze był z siebie niezadowolony''
Teatr był jego pierwszą, ostatnią i największą miłością; scena stała się jego żywiołem. Choć dziś pamiętany jest przede wszystkim dzięki głównej roli w „Panu Wołodyjowskim”, a w całej swej karierze wystąpił w kilkudziesięciu filmach, twierdził, że kino wzbudza w nim niesmak.
- Tadeusz nie cierpiał siebie uwiecznionego na taśmie filmowej – powie potem jego ostatnia żona, Maria Bojarska. - Ubolewał nad tym, że kamera ma „tylko jedno oko”. I ze szczególnym upodobaniem cytował zdanie Kazimierza Wierzyńskiego, że film to „najciemniejsze zbiegowisko głupoty”. Nie przepadał za filmem. Wciąż w nim grał, ale za nim nie przepadał.
Był poza tym w stosunku do siebie niezwykle krytyczny, nic mu się w sobie nie podobało; narzekał i na swoje umiejętności aktorskie, i na swój wygląd.
- Wydawało mi się, że zawsze był z siebie niezadowolony – cytuje słowa Ireny Łomnickiej w swojej książce „Gwiazdy kina PRL” Sławomir Koper. - Był blondynem, chciał być brunetem; miał niebieskie oczy, chciał mieć czarne. Męczył się ze sobą, nie lubił siebie i to musiało jakoś zaważyć na jego życiu.
Dobry aktor, zły mąż
Choć na scenie i planie filmowym był perfekcjonistą, nie potrafił sprostać roli męża. Jego cztery pierwsze małżeństwa skończyły się rozwodami; żony miały dość jego nieprzewidywalnego charakteru – i tego, że to swoją pracę stawiał zawsze na pierwszym miejscu.
Te rozstania go nie załamywały; znowu zaszywał się w teatrze. Tam mógł się realizować, tam też czuł się szczęśliwy. Nigdy niczego nie robił na pół gwizdka – wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Kiedy zaproponowano mu rolę w „Panu Wołodyjowskim”, przez rok uczył się fechtunku i jazdy konnej, przeszedł też na dietę. Wszystko dlatego, że nie chciał, by w trudniejszych scenach na planie zastępował go kaskader.
To wtedy, w 1968 roku, Łomnicki przeżył też ogromny miłosny zawód.
Przegrana walka
Magdalenę Zawadzką poznał właśnie na planie „Pana Wołodyjowskiego”; on, znany i ceniony aktor, otrzymał rolę tytułową, ona, uchodząca za prawdziwą piękność 24-latka, miała wcielić się w jego ukochaną Basieńkę. I, jak się wkrótce okazało, uczucie między ekranową parą rozkwitło również poza planem filmowym...
Początkowo para nie chciała afiszować się ze swoim romansem. Zresztą nic w tym dziwnego, bo Zawadzka była wówczas w związku małżeńskim z poznanym na planie filmu „Późne popołudnie” operatorem Wiesławem Rutowiczem. I choć niby starali się ukryć swój związek, informacja o tym „zakazanym” romansie szybko wyciekła do prasy.
Zawadzka i Łomnicki byli niemal nierozłączni – razem wyjeżdżali na festiwale i grali w teatrze – ale aktorka, choć zakochana, miała coraz większe wątpliwości. Jednak zanim podjęła decyzję, sytuacja zmieniła się diametralnie – w jej życiu pojawił się kolejny mężczyzna, znajomy z teatru, Gustaw Holoubek.
Tadeusz Łomnicki wpadł w szał. Holoubek od dawna był jego rywalem w sferze zawodowej, a teraz musiał z nim dodatkowo walczyć o uczucie ukochanej kobiety. Szybko się okazało, że nie miał żadnych szans. W 1973 roku Zawadzka poślubiła Holoubka.
Burzliwa miłość
Łomnicki pocieszenie znalazł dopiero w ramionach Marii Bojarskiej, którą poślubił w 1984 roku.
- W którymś momencie zaczęłam żałować, że nie znałam Tadeusza wcześniej, że dzieli nas taka różnica wieku, doświadczeń, wypadków historycznych i wydarzeń artystycznych, że tylu rzeczy nie dane nam było przeżyć wspólnie – napisze potem Bojarska w poświęconej mężowi książce „Król Lir nie żyje”.
Oczywiście, nie było jej łatwo – śmiała się, że przed każdą większą premierą Łomnickiego zaczynała myśleć o rozstaniu i obiecywała mężowi, że już po spektaklu złoży w sądzie papiery rozwodowe. - I jakoś to było do następnej premiery – kwitowała. Nie wyobrażała sobie życia bez niego.
Polański uratował mu życie
Z czasem życie Łomnickiego zaczęło się coraz bardziej komplikować. Przez chore serce na dwa lata musiał zrezygnować z pracy zawodowej. To Roman Polański, serdeczny przyjaciel aktora, przyszedł mu z pomocą. Załatwił miejsce w szpitalu i opłacił operację w Londynie. Potem, na czas rekonwalescencji, ugościł Łomnickiego w swoim mieszkaniu. Ale lata 80. przyniosły jeszcze inne zmiany...
- Przyszedł rok 1981 i wywieziono go niemalże na taczce – opowiadał w Super Expressie oburzony Emilian Kamiński. - Ci, którym dał pracę, szansę, załatwił mieszkanie, miejsce w szpitalu, żłobek, przedszkole itp., kopnęli go w... Za to, że należał do partii. Nie skarżył się, bo to był dzielny człowiek, ale czułem, że było mu przykro. Był strasznie rozbity i samotny... Odwrócili się od niego wszyscy. Został sam, on, największy aktor... Nie było tak wielkiego aktora po wojnie, a on jeździł po Polsce i prosił, by dali mu zagrać!
''Powstała legenda''
22 lutego 1992 roku Łomnicki zjawił się w Teatrze Nowym w Poznaniu, by wziąć udział w próbie do swojej ulubionej sztuki „Król Lir”. Na widowni siedziała jego ukochana żona.
- Tadeusz grał jedną ze swoich najważniejszych scen w tym przedstawieniu: rozmowę obłąkanego Leara z oślepionym Gloucesterem. Pod koniec tej sceny Lear ucieka swoim prześladowcom. Tadeusz wybiegł za kulisy, i jak potem się okazało, usiadł w fotelu, który był przygotowany do następnej sceny z jego udziałem. Tam, w kulisie czekał na swoje wejście nieżyjący już aktor Marek Obertyn i to on zobaczył, jak nagle Tadeusz spada z krzesła i opada na podłogę. Ja i kilku współpracowników, którzy oglądali próbę z widowni, usłyszeliśmy dziwny odgłos i krzyk, prawdopodobnie Marka. Pobiegliśmy za kulisy i zobaczyliśmy leżącego Tadeusza – opowiadał Eugeniusz Korin w _ Polska Głos Wielkopolski_.
- Umarł. Nie doszło do premiery – pisała na swojej stronie Krystyna Janda. - Umarł tak jak marzył, na scenie, wolałby pewnie na premierze, albo podczas spektaklu przy publiczności, a nie podczas próby. Umarł tak, że jak opowiadają lekarze z pogotowia, które tu zostało wezwane, nie było żadnej nadziei - serce rozpadło się na kawałki, rozdarło, pękło na pół. Umarł. Powstała legenda.
(sm/mn)