Tomasz Pstrągowski: Quentin Tarantino - Z miłości do kina [wideo]

Wielu widzów kojarzy jego filmy z drobiazgowo zilustrowaną przemocą. We "Wściekłych psach" jeden z bohaterów odcina człowiekowi ucho. W "Pulp Fiction" oglądamy gwałt analny na mężczyźnie. Główna bohaterka *"Kill Bill" rozdeptuje gałkę oczną bosą stopą. A "Bękarty wojny" kończą się krwawą masakrą na sali kinowej - ludzie płoną żywcem, roześmiani amerykańscy żołnierze strzelają do spanikowanego tłumu, a ich dowódca z radością okalecza wrogów.

Tomasz Pstrągowski: Quentin Tarantino - Z miłości do kina [wideo]
Źródło zdjęć: © ONS.pl

11.06.2012 | aktual.: 18.05.2018 14:07

Ale zaszufladkowanie Quentina Tarantino w kategorii "reżysera od przemocy" byłoby nie tylko nieuczciwe, ale i błędne. Bo to jeden z najwybitniejszych twórców współczesnego Hollywood.

ZOBACZCIE POLSKI ZWIASTUN NOWEGO FILMU TARANTINO - "DJANGO UNCHAINED":

Miłość od pierwszego seansu

"Kiedy ludzie pytają mnie, czy chodziłem do szkoły filmowej, odpowiadam im, że chodziłem na filmy" - mówi Tarantino pytany o edukację. Jeżeli wierzyć słowom reżysera jego młodość wyglądała niczym wyjęta z filmu "Sprzedawcy" innego kinofila, Kevina Smitha.

Młody Quentin wprawdzie uczył się dwa lata w szkole aktorskiej, ale zajęcia go nużyły. Porzucił ją więc na rzecz posady w wypożyczalni wideo w Manhattan Beach. Nie była to praca specjalnie angażująca, zajmował się więc głównie oglądaniem filmów. Dzięki temu poznał największe arcydzieła kinematografii, ale także klasykę kina klasy B (a nawet C) - popularne na przełomie lat 60. i 70. krwawe filmy exploitation opowiadające bzdurne historyjki pełne potworów, nagich dziewcząt i krwawych jatek.

Ta miłość do wszelkich odmian kina, od ambitnych, artystycznych projektów, po najbardziej prostackie i krwawe horrory naznaczy całą jego karierę. Czasami wyraża się w najprostszy sposób - bohaterowie filmów Tarantino po prostu uwielbiają rozmawiać o filmach. Główny bohater "Prawdziwego romansu" nie tylko spędza na sali kinowej większość wolnego czasu, ale i poznaje na niej miłość swojego życia. Grana przez Umę Thruman bohaterka "Pulp Fiction" opowiada o swojej roli w pilocie nieudanego serialu, a jedną z głównych postaci w "Death Proof" jest prawdziwa kaskaderka, grająca samą siebie. Aktorkę gra też Diane Kruger w "Bękartach wojny", a Michael Fassbender broni się przed dekonspiracją powołując się na film Leni Riefenstahl. Filmową erudycją uwielbia się zresztą popisywać sam reżyser - choćby w mało znanym filmie "Sleep With Me", w którym pojawia się na chwilę tylko po to, by
wygłosić karkołomną interpretację "Top Gun" jako filmu o homoseksualnym romansie.

Jednak to tylko przykłady najbardziej oczywiste. Bardziej subtelnym hołdem dla historii kinematografii jest cała twórczość reżysera. Jego filmy unurzane są w cytatach i aluzjach. Już sam tytuł "Pulp Fiction" mówi, że to tylko gra, zabawa w udawanie twórczości pulpowej. "Jackie Brown" to w zasadzie dwugodzinny hołd dla przebrzmiałej gwiazdy kina klasy B - Pam Grier. "Kill Bill", łączący w sobie poetykę spaghetti westernów i kina kung-fu, ale znalazło się w nim miejsce nawet na odrobinę japońskiego anime. A nakręcony wraz z Robertem Rodriguezem dyptyk "Grindhouse" naśladuje dawne seanse filmowe do tego stopnia, że na jego potrzeby nakręcono trailery nieistniejących filmów (jeden z nich, "Maczeta", został później zrealizowany).

Natychmiastowy kult

Nic więc dziwnego, że Tarantino nigdy nie startował w łatwej kategorii "uzdolniony twórca filmowy", ale od razu celował w stworzenie obrazu kultowego, który widzowie darzyliby takim uczuciem, jakim on sam darzył swoje ukochane produkcje.

Udało mu się to już za pierwszym podejściem - zrealizowane za stosunkowo niewielkie pieniądze "Wściekłe psy" zrobiły prawdziwą furorę na festiwalu filmów niezależnych w Sundance i uważane są dziś za jeden z najwybitniejszych niezależnych filmów wszech czasów (taki tytuł przyznał im wpływowy magazyn "Empire"). Opowieść o grupie przestępców, którzy po nieudanym skoku spotykają się w kryjówce i próbują dociec, kto z nich jest wtyczką policji, uwiodła widzów przede wszystkim świetnie napisanymi dialogami. Próbkę niezwykłego talentu Tarantino dostajemy jeszcze przed napisami początkowymi, gdy bohaterowie rozmawiają o dawaniu napiwków i genezie piosenki "Like a Virgin" Madonny. Co ciekawe niewiele brakowało, a obraz skończyłby jako bardzo niskobudżetowy projekt bez szans na jakąkolwiek promocję. Tarantino miał na jego realizację tylko 30 tysięcy dolarów, ale udało mu się zdobyć przychylność Harveya Keitela, który pomógł zorganizować pieniądze i zagrał jedną z głównych ról.

Sukces "Wściekłych psów" zwrócił na Tarantino uwagę Hollywood. Problem w tym, że Fabryka Snów chciała reżysera ujarzmić i zaszufladkować, błędnie odczytując jego fascynację kiepskim kinem i proponując mu przewidywalne filmy gatunkowe, przy kręceniu których wymagana jest tylko warsztatowa sprawność. Dziś wypada się cieszyć, że Tarantino odrzucił oferty, wyjechał do Holandii i usiadł do scenariusza "Pulp Fiction", ale trochę też żal - bo jakże ciekawe mogłyby wyglądać filmy takie jak "Speed" czy "Faceci w czerni", gdyby nakręcił je twórca "Kill Billa" (oba zostały mu zaproponowane).

Gwałt na salonach

Decyzja, by skupić się na "Pulp Fiction" była oczywiście słuszna - dziś to najbardziej uznany film reżysera. Nie tylko zapewnił mu Złotą Palmę na festiwalu w Cannes, ale i zrewolucjonizował kino lat 90. Jednak my, Polacy, wobec "Pulp Fiction" byliśmy krytyczni - w Cannes obraz pokonał przecież naszego pewniaka, arcydzieło Kieślowskiego "Trzy kolory: czerwony".

"Gdy już porozdawano pomniejsze nagrody, na placu zostało tylko dwóch konkurentów: Kieślowski i Tarantino" - wspominał niegdyś w "Dużym Formacie" Tadeusz Sobolewski - "Kiedy Clint Eastwood, przewodniczący Jury, powiedział, że Złotą Palmę dostaje «Pulp Fiction», w canneńskim Teatrze Lumiere dosłownie zawrzało. Entuzjazm równoważyły głosy sprzeciwu. Jakaś kobieta z balkonu krzyczała tak donośnie, że musiano ją uciszyć". I nieco dalej: "Wtedy w Cannes zlekceważyłem «Pulp Fiction». Potraktowałem ten film jako zabawną, choć zarazem pełną krwi parodię kryminału, w gruncie rzeczy pozbawioną znaczenia".

Sukces "Pulp Fiction" wprowadził na salony filmowy postmodernizm. Przypomniał też europejskim krytykom prawdy głoszone niegdyś przez francuską Nową Fal, o tym, że kino powinno być inteligentną zabawą. W Ameryce zaś otworzył drzwi do wielkiej kariery nie tylko swojemu twórcy, ale i jego wiernemu przyjacielowi - Robertowi Rodriguezowi (w rok po premierze "Pulp Fiction" udało mu się w końcu nakręcić wysokobudżetową wersję "El Mariachi" - "Desperado").

Sam Tarantino usunął się w cień, pozwolił by emocje przycichły. Pojawiał się wprawdzie na ekranie jako aktor (chociażby w "Desperado", "Sleep with Me" czy "Od zmierzchu do świtu") i pisał scenariusze (jego "Urodzonych morderców" niemal całkowicie zmieniono, w "Twierdzy" nie pojawia się już nawet jego nazwisko), ale za kamerą stanął dopiero trzy lata po wielkim sukcesie w Cannes.

"Jackie Brown" to chyba najbardziej rozczarowujący film tego reżysera. Owszem, sprawnie zrealizowany, dowcipny i przewrotny, ale jednak asekurancki. Nie wychodzący poza ramy hołdu dla Pam Grier (aktorki bardzo popularnej w latach 70.) i dawnego kina. "Ospały" ("sluggish") - takiego słowa używali w swoich recenzjach amerykańscy krytycy, którzy film chwalili, ale wytykali mu też dłużyzny. "Ten film po prostu nie jest wystarczająco błyskotliwy, by udźwignąć wszystkie pojawiające się w nim przejażdżki samochodowe, błahe rozmowy, wycieczki do centrum handlowych i ulubione piosenki" - pisała Janet Maslin z "New York Times". Te same zarzuty usłyszy Tarantino po premierze "Death Proof".

Mistrz kradzieży

"Chang Chung to najgorętszy reżyser w Hong Kongu, Tarantino już zapowiedział, że chce z niego kraść" - entuzjazmuje się Ari Gold, agent filmowych gwiazd, bohater serialu "Ekipa". "Facet musi być dobry, Tarantino kradnie tylko od najlepszych" - odpowiada mu Vincent Chase. To oczywiście tylko cytat z komediowego serialu, ale jest w nim sporo prawdy o twórczości Quentina Tarantino. I doskonale widać to zarówno w "Kill Bill", jak i w "Bękartach wojny".

Tarantino od zawsze opowiadał o swojej miłości do dwóch gatunków filmowych - wyrosłych w Europie spaghetti westernów i azjatyckiego kina sztuk walki. "Kill Bill" jest hołdem dla Azji. Główni bohaterowie walczą samurajskimi mieczami (wytwarzanymi przez Sonny'ego Chibę, popularnego japońskiego aktora) i szkolą się u złośliwego mistrza sztuk walki (granego przez Gordona Liu, wielką gwiazdę chińskiego kina). Młodość O-Ren Ishii streszczono za pomocą animacji przywołującej niezwykle popularne w Japonii anime, a przeciwniczką głównej bohaterki jest w pewnym momencie śmiertelnie niebezpieczna nastolatka ubrana w mundurek szkolny. O tym, że to hołd i pastisz przypomina widzowi chociażby zmiana kolorystyki w scenie wielkiej walki na miecze, w której Panna Młoda zabija lub okalecza kilkudziesięciu przeciwników. Sekwencja powinna odstraszać brutalnością, ale dzięki temu, że jest
czarno-biała wszystko jest w niej umowne.

Na podobną modłę skonstruowane zostały "Bękarty wojny". To jednak hołd dla westernu, a zwłaszcza jego krwawej, europejskiej odmiany - spaghetti. Tarantino produkcje o kowbojach i Dzikim Zachodzie kocha tak bardzo, że przy różnych okazjach wymienia dwa, jako najlepsze filmy, jakie kiedykolwiek widział. "Kiedy dziewczyna naprawdę mi się podoba, pokazuje jej «Rio Bravo» i lepiej dla niej, żeby była zachwycona" - mówi o pierwszym z nich. Drugi to oczywiście "Dobry, zły i brzydki" Sergio Leone.

Już pierwsze sekundy "Bękartów wojny" przekonują, że to głębokie uczucie. Film zaczyna się planszą "Dawno temu w okupowanej Francji", jakby chodziło o krainę zaginioną gdzieś na pograniczu. Chwilę później podziwiamy potwornie przedłużone ujęcie nadjeżdżających samochodów - w tle słychać muzykę Ennio Morricone, ulubionego kompozytora Leone. Utwór pochodzi zresztą z filmu innego klasyka spaghetti westernów: "Le resa dei conti" Sergio Sollimy. Na westernową modłę rozwiązana jest także strzelanina w pubie. Bohaterowie długo mierzą się wzrokiem, próbują zastraszyć, napięcie rośnie, a gdy w końcu padają strzały wszystko trwa kilka sekund.

Oczywiście, Tarantino bawił się konwencją już we "Wściekłych psach", ale dopiero od "Kill Bill" odważył się na otwartą grę z widzem. I to grę w odsłonięte karty, bo przecież drugą część "Kill Bill" otwiera monolog, w którym Panna Młoda zwraca się wprost do kamery.

Kiepski gust mistrza kina

Co ciekawe twórca tak świadomy materii filmowej i biegły w historii kina, pochwalić się może co najwyżej przeciętnym gustem. Tarantino do tej pory nie wyrósł z miłości do kiepskich filmów. Wychwala na przykład "Do utraty tchu" - jednak nie oryginał Godarda, ale amerykańską podróbkę z Richardem Gerem. Swego czasu jego nazwiskiem promowano też bardzo zły horror "Hostel". A na przygotowywanych co roku listach "ulubionych filmów Quentina Tarantino" załapują się takie filmy jak "Wybuchowa para", "Trzej muszkieterowie" czy "Red state".

Największym jednak skandalem była canneńska Złota Palma przyznana w 2004 roku tendencyjnemu dokumentowi Michaela Moore'a "Fahrenheit 9/11". Nagrodę przyznano na wyrost, ignorując przekłamania i efekciarski styl Moore'a. Jury kierowało się polityką, chcąc potępić George'a Busha Jr. i amerykańskie społeczeństwo za wojnę w Iraku (wywołaną wbrew sprzeciwowi Francji). Tarantino, sam zdobywca Złotej Palmy, był tego Jury przewodniczącym.

Czy "Django Unchained", nowy film Tarantino, wywoła skandal? Z pewnością. Ale wydaje się, że nie będzie to afera w rodzaju tych związanych z "Pulp Fiction" - reżyser wyrósł już z postawy przekornego chłopca i nie pokazuje gwałtów analnych tylko dlatego, że może. "Bękartami wojny" udowodnił, że za maską trefnisia kryje się filozof, któremu o coś chodzi. Oddał głos pokrzywdzonym, sprawił, że miliony widzów przeżyły słuszną, żydowską zemstę za Holocaust. Ośmieszył niemiecki nazizm, zabił Hitlera. Tego nie można już zredukować do (mówiąc słowami Sobolewskiego) "pełnej krwi parodii", "Bękarty" aż kipiały od przewrotnej symboliki. Jednego z bohaterów grał Eli Roth, którego przodkowie zginęli z rąk nazistów. Tarantino dał mu kij bejsbolowy,
wymowny symbol jankeskiej popkultury, i powiedział: "idź, pokaż im, co o nich myślisz".

Wygląda na to, że ten zabieg chce powtórzyć w "Django Unchained" (tytuł odsyła do zapomnianego spaghetti westernu z lat 60.). Ale tym razem rozliczać się będzie nie ze zrodzonym w Europie antysemityzmem, ale z niewolnictwem - amerykańskim grzechem pierworodnym. Grany przez Jamiego Foxxa Django to niewolnik, któremu Christoph Waltz daje pistolet i każe mścić się za swoją krzywdę. Zabijać białych plantatorów. Nagrodą ma być nie tylko życie żony, ale i wyzwolenie (stąd w tytule słówko "unchained" - wyzwolony z łańcuchów). Znając przewrotność Tarantino Django nie będzie jednak "czarnym na smyczy białego", weźmie sprawy we własne ręce i pozabija tylu rasistów ilu się da. Cytując przy tym całą masę klasyków XX-wiecznego kina.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)