RecenzjeW wieży z kości słoniowej

W wieży z kości słoniowej

Bardzo łatwo nakręcić biografię. Bardzo trudno nakręcić biografię interesującą. Jak jest z „Dianą“ *Olivera Hirschbiegela? Pół na pół. Z jednej strony film ogląda się jak jedną z wielu telewizyjnych produkcji, z drugiej nie sposób pozbyć się wrażenia, że niemiecki reżyser próbował spojrzeć na Królową Ludzkich Serc z niebanalnej perspektywy. Problem zaczyna się, gdy zapytamy, z jakiej? Czy jego celem było postawienie Lady Di pomnika z kości słoniowej i złota czy pokazanie, że księżna była przysłowiową blondynką, która nic nie wiedziała o życiu, nie miała pojęcia, co znaczy słowo erudyta i buntowała się przeciw pałacowej etykiecie tak, jakby przeżyła zaledwie naście beztroskich lat – spontanicznie popełniając głupstwa.*

20.09.2013 11:57

Film Hirschbiegela jest bardzo nierówny. Reżyser często ślizga się po powierzchni, czasami wpada na mielizny, tylko niekiedy zdaje się sięgać głębi. Zamyka historię w niepokojąco interesującej klamrze, ale nudzi tym, co umieszcza w jej środku. Od początku do końca prowadzi narrację w jasny i prosty sposób, czy po to, by uniknąć wywołania niewygodnych refleksji? W Naomi Watts, która staje na rzęsach, by ożywić na ekranie figurę najsłynniejszej kobiety lat dziewięćdziesiątych, Hirschbiegel woli widzieć marionetkę, jaką chciałby bezkarnie pociągać za sznureczki i, jak w chińskim teatrze cieni, jakiej emocje mógłby opisywać wyłącznie za sprawą pięknej, wizualnej oprawy obrazu. W pierwszej sekwencji reżyser umieszcza Dianę w wielkich, bogato zdobionych komnatach. Jest rok 1995. Lady Di jest już w separacji z księciem Walii, Karolem. Hirschbiegel pokazuje ją więc jako kobietę niemożliwie samotną i wielce znudzoną, by nie zdziwił nas fakt, że księżna
wykorzysta pierwszą lepszą okazję, by wyrwać się z domu.

Hirschbiegel ewidentnie nie widzi jednak w Dianie kobiety na życiowym zakręcie. Portretuje ją jak portretuje się nastolatki. Dziewczynki, które nie chcą dłużej funkcjonować w ramach domowych schematów, mają w dalekim poważaniu opinie swoich doradców i tęsknią za wolnością. Taką, która pozwoli spontanicznie podejmować nieodpowiedzialne decyzje, flirtować z losem i przede wszystkim – dobrze się bawić. I nie w tym rzecz, czy tak było, czy nie, ale w tym, jaki stosunek do historii ma jej reżyser i czy umie pokazać skomplikowane emocje swoich bohaterów. Hirschbiegelowi to nie wychodzi, bo skupia się na konkrecie i dosłowności. Jego Diana jawi się jako niedojrzała, głupiutka dzierlatka – zapytana o strategię działania przyznaje, że nigdy się nad nią nie zastanawiała. Jest kobietą, więc oddaje się emocjom? Trudno w to uwierzyć – przecież to dopiero poznany w 1995 roku kardiochirurg Hasnat Khan (Naveen Andrews)
miał uczyć ją „improwizować w ramach reżimu“ i prawdziwie kochać (szkoda więc, że między Watts a Andrewsem
nie ma chemii).

Filmowa Diana jest ukazana jako kobieta zagubiona w życiu i całkowicie zależna od poleceń – najpierw pałacowych speców od PR-u, później Hasnata, z którym potajemnie się związuje. Wydaje jej się, że jest dobra w manipulowaniu sytuacją (reżyser sugeruje, że wśród prześladujących ją paparazzich miała „swoich ludzi“), ale zawsze finalnie pada jej ofiarą. Jest słaba i szuka oparcia w innych. Symbolicznie znajduje go nawet w Hirschbiegelu, który ewidentnie próbował postawić ją na piedestale. Nie pierwszy raz okazuje się jednak, że zostaje oszukana. Twórca „Diany“ miał wielkie ambicje, ale został przygnieciony nadmiarem wrażeń; próbował zgrabnie poprowadzić nas przez wspomnienie o życiu sławnej kobiety i albo uprościł pewne sprawy, albo wypaczył pewne emocje. Chciał pokazać człowieka z jego wadami i zaletami, stworzył papierową postać, której brak charakteru. Gdyby nie niezła kreacja zawsze świetnej Watts, filmu nie dałoby się oglądać bez poczucia, że tym razem ofiarą zbyt wielkich oczekiwań ze strony opinii
publicznej padł jego reżyser.

naomi wattsrecenzjadiana
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)