Wszystko już było

Oh, my God! Nowy film Martina McDonagha jest “so nineties!”. Jak, nie przymierzając, nasze rodzime *"Big Love" Barbary Białowąs. Wskazywałoby na to także nazwisko jednego z bohaterów, niejakiego… Kieślowskiego. Tak, tak, słynny reżyser – który właśnie u schyłku ubiegłego stulecia zrealizował swe najgłośniejsze filmy - stał się w „Siedmiu psychopatach” patronem drobnego oszusta, granego przez Christophera Walkena. Nosi zresztą ów szachraj z gruntu polskie imię Hans, co nasuwa mi podejrzenie, że McDonagh oprócz „Podwójnego życia Weroniki” obejrzał również „Stawkę większą niż życie”. Zawsze
wiedziałem, że Polaków i Irlandczyków łączy coś więcej niż tylko katolicyzm.
*

Wszystko już było
Źródło zdjęć: © CBS Productions

Głównym bohaterem nie jest zresztą żaden psychopata, a zwyczajny scenarzysta imieniem Marty (Colin Farrell), który akurat przeżywa kryzys twórczy i przez to wpada w sieć tytułowych psychopatów. Próbują oni pomóc twórcy w napisaniu kolejnego dzieła, w skutek czego mamy szalenie postmodernistyczną akcją zawierającą: wyrafinowane sposoby uśmiercenia (czyli, tym samym, liczne trupy), gry intertekstualne, zaburzenia chronologii, absurdalne zwroty akcji, arytmie zdarzeń, kolejne wersje opowiedzianych wcześniej historii i inne takie tam, znane nam chociażby z „Pulp Fiction” Tarantina, by nie sięgać głębiej. A więc, wszystko już było. Mruganie okiem, że wszystko już było, też już było. Film w filmie o filmie – był. Autotematyczne rozterki w tonacji jajcarskiej – były. Niepoprawne politycznie dowcipy – były, i to jak były! Gangsterzy i filantropi – byli. Bohaterki ogrywające
seksistowskie pozy- tych było aż nadto (w „Siedmiu psychopatach” kobiety albo szybko giną, albo jeszcze szybciej w inny sposób znikają z ekranu).

Całkiem nieźle bawiłem się na poprzedniej komedii McDonagha, która w Polsce chodziła pod głupawym tytułem „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Tym razem jednak, reżyser i scenarzysta w jednej osobie cokolwiek przedobrzył. Postanowił zrobić najzajebistszy film świata, kultowy od pierwszej sceny do ostatniej, z furą znanych aktorów i gradem aluzji czytelnych dla wyrobionych widzów. Było. Wszystko już było. Najzajebistsze filmy świata też już były.

Owszem, z McDonagha inteligentna bestia, toteż chwilami jest nawet zabawnie. Szkopuł jednak w tym, że wyłazi z filmu cały mozół konstruowania zakręconej fabuły, który to mozół autor również próbuje ogrywać (choćby czyniąc bohaterem scenarzystę), tyle że przyciężko i bez wdzięku. Lekkość – tak, tego tutaj zdecydowanie brakuje. W zamian podziwiamy zastęp zgrywających się aktorów, z których najlepiej wypada, o dziwo!, najbardziej z nich powściągliwy Farrell.

A o czym to dzieło ma niby być? Bo chyba nie o tym, że wszystko już było. Podejrzewam, że o… niczym (było!), co także jest nieco fałszywą interpretacją postmodernistycznych założeń. Nawet by mi to nie przeszkadzało, bo lubię pustkę, tyle że w „Siedmiu psychopatów” to wyjątkowo pusta pustka. I zgrana do cna. W pewnym momencie Marty oznajmia, że w drugiej połowie jego scenariusza nie będzie już żadnych strzelanin. Bohaterowie posiedzą przy ognisku i podyskutują na tematy fundamentalne. Mówi to tuż przed ucieczką z kumplami na pustynię, co rodzi nadzieję, że i film pójdzie teraz w klimaty wyjęte z twórczości Antonioniego. Niestety, okazuje się, że to kolejna postmodernistyczna zmyła i dzieło z powrotem wkracza na ścieżkę zgrywy, równie nużącej jak białe słońce w/w pustyni.

Chociaż, może tylko mnie to wszystko nie kręci. Znam bowiem kilka osób, które szczytują na samą myśl o „Siedmiu psychopatach”. W takim razie, życzę im udanej orgii. Obudźcie mnie, jak skończycie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)