Nikt na to nie wpadł. Pomysł tak prosty, że aż genialny
Dwayne Johnson i Emily Blunt przemierzają pozornie bezkresną dżunglę, a i ty, i ja możemy uszczknąć odrobinkę filmowej magii. O ile wybierzemy się do Disneylandu. Historia bliskiej komitywy najsłynniejszego parku rozrywki na świecie i kina jest jednak sporo dłuższa.
Pod koniec lat 90. Michael Eisner, ówczesny szef Disneya, doznał swoistego olśnienia. Przyszedł mu bowiem do głowy pomysł tak prosty, że aż genialny: może by tak zacząć kręcić filmy, których podstawą będą atrakcje z Disneylandu?
Cóż, na pierwszy rzut oka brzmi to jak typowo korporacyjna sztuczka, będąca częścią rytuału odprawianego za mahoniowymi biurkami na cześć bożka synergii. Bo za jednym zamachem zgarniamy za darmo swoje IP (czyli własność intelektualną), za którą nie trzeba płacić ani grosza, i reklamujemy inną część działalności firmy. Lecz nie oznacza to jednocześnie, że z takiego projektu wyjść musi dwugodzinny blok reklamowy, bynajmniej.
Zachodnie recenzje "Wyprawy do dżungli", nowego blockbustera ze stajni Disneya, zrealizowanego na podstawie atrakcji Jungle Cruise, nie są może bardzo entuzjastyczne, ale krytycy są zgodni, że to nadal kawał dobrej zabawy. Tak jak i sama podróż łódką przez zakątki Disneylandu, której mogą doświadczyć odwiedzający słynny park rozrywki.
Nie zawsze jednak studio inwestowało tak duże środki, przekuwając wszystkie te rollercoastery i przejażdżki na filmy fabularne, bo pierwsza taka próba, "Straszny hotel" (1997 r.) była produkcją przeznaczoną na małe ekrany, ale za to całkiem niezłą.
Co ciekawe, oryginalna atrakcja korzysta z licencji "Strefy mroku", lecz z przyczyn oczywistych Disney nie mógł (albo nie chciał z uwagi na dodatkowe koszty) jej wykorzystać. Część filmu nakręcono na miejscu i niektóre z filmowych pomieszczeń to wnętrza nawiedzonego hotelu stojącego pośrodku kalifornijskiego parku.
Zapowiedziany niedawno film ze Scarlett Johansson, również sięgający po ten swoisty symulator spadającej windy, zapewne będzie już spektaklem za grube miliony.
Następna próba, "Country Miśki" (2002 r.), dzisiaj już zapomniana (całkiem słusznie), okazała się krytycznym i komercyjnym niewypałem, lecz już kolejny tytuł rozbił hollywoodzki bank.
A pomyśleć, że długo dumano, czy aby lepiej nie przyciąć budżetu i nie skierować "Piratów z Karaibów" (2003 r.) prosto do telewizji, bez podejmowania zbytniego ryzyka, lecz, na szczęście i dla koncernu Disneya, i dla publiki spragnionej filmowej przygody, zdecydowano inaczej.
Dzięki fantastycznej roli Johnny’ego Deppa i awanturniczemu klimatowi nawiązującemu do nostalgicznego kina Nowej Przygody spektakl ten (i jego kontynuacje) zarobił mnóstwo pieniędzy, mimo coraz słabszych recenzji sequeli. Jack Sparrow i inne postacie stworzone na potrzeby serii (sama oryginalna przejażdżka była cokolwiek afabularna) zostali z czasem przemyceni do atrakcji, która dała im życie i dzisiaj można je spotkać, płynąc przez podziemne, mroczne tunele.
Jeszcze w tym samym roku, kiedy do kin trafili "Piraci z Karaibów", na dużym ekranie wylądował "Dom bardzo nawiedzony" (2003 r.) z Eddiem Murphym, i choć swoje zarobił, to krytyki do siebie nie przekonał, mimo świetnych efektów specjalnych i charakteryzacji.
Przez następne lata wytwórnia inwestowała w kolejne odsłony swojego przeboju z Deppem, aż w 2015 r. sięgnięto po atrakcje z sekcji Tommorowland, gdzie znajdują się przejażdżki futurystyczne. Był to bodaj najambitniejszy projekt tego rodzaju, czerpiący sporo z koncepcji samego Walta Disneya, ale nie pomogło to "Krainie jutra" nawet wyjść na zero, mimo reżyserii Brada Birda, scenariusza Damona Lindelofa i świetnej obsady, z George’em Clooneyem i Hugh Laurie na czele.
Dość powiedzieć, że następnym filmem Disneya bazującym na parkowych atrakcjach był... sequel "Piratów z Karaibów".
Lecz zapowiedziany film ze Scarlett Johansson może być jaskółką, która zapowiada oryginalne koncepty, bo, jakby nie było, można do owych przejażdżek dopisać bogatą narrację, jak pokazuje zresztą "Wyprawa do dżungli".
Można też zrobić coś z zupełnie innej beczki, bo chyba mało kto kojarzy, że słynna (lub niesławna) "Misja na Marsa" (2000 r.) też miała swój początek w Disneylandzie, tak samo nieudany "Dinozaur" (2000 r.) i zapomniane "O czym szumią wierzby" (1997 r.).
Cóż, zostało jeszcze parę atrakcji do zaadaptowania. Innymi słowy, kto nie może pójść do Disneylandu, to Disneyland przyjdzie do niego.