Z ziemi włoskiej do Polski na kolanach
Smutek, porażka i wielkie rozczarowanie – z takimi emocjami przyjdzie się widzom zmierzyć po seansie wysławianej wniebogłosy przez dystrybutorów i producentów *„Bitwy pod Wiedniem”. Wydawało się, że po zeszłorocznej klęsce „1920 Bitwy Warszawskiej” nieprędko ujrzymy na dużym ekranie coś równie godnego pożałowania. A jednak nie trzeba było długo czekać.*
09.10.2012 15:34
Polsko-włoska koprodukcja w reżyserii Renzo Martinelliego poraża swoim kabotyństwem i bigoterią. Na domiar złego, polskie gwiazdy z Danielem Olbrychskim na czele zaprezentowały się w iście groteskowych epizodach, wprawiając w osłupienie rodzimą publiczność. Co więcej, film obraża wyznawców Islamu, ignorancko prezentując słuszność wiary tylko w jednego Boga, którym z pewnością nie jest Allah. Niestety, niewiele w „Bitwie pod Wiedniem” przemawia na jej korzyść. Kapituła Węży już sączy swój jad – cel został namierzony.
Najnowszy film Martinelliego od pierwszych minut uderza swoją sztucznością. Tytułowa bitwa, która miała być najbardziej spektakularnym momentem produkcji, jest w znacznej większości wygenerowana komputerowo, na poziomie przypominającym kultową grę sprzed lat „Wolfenstein”. Zresztą nie tylko sceny batalistyczne, ale prawie wszystkie plenery w „Bitwie pod Wiedniem” prezentują się niczym tandetna fototapeta z lat 80. Efekt tych przedpotopowych zabiegów postprodukcyjnych jest koszmarny - nałożone tło zachodzącego słońca, „domalowana” krew, sztuczny śnieg i wybuchy rodem z epoki Windowsa 95, bardziej wprawią widzów w zażenowanie niż zachwyt. Skoro twórcy „Bitwy pod Wiedniem” zdecydowali się już wykorzystać technikę green lub blue screenu, czyli nakładania lub też tworzenia obrazów za pomocą
komputera, nie mogli tego uczynić w bardziej zawstydzający, wołający o pomstę do nieba sposób. To nie jest film na miarę XXI wieku. To opóźnione w rozwoju dziecko dwóch spośród najbardziej cenionych kinematografii w Europie.
Polskich widzów wypatrujących swoich gwiazd na dużym ekranie czeka niestety kolejne rozczarowanie. Co prawda, Piotr Adamczyk (wyjątkowo nieźle prezentujący się w roli Leopolda I, w porównaniu z resztą polskiej ekipy), Jerzy Skolimowski oraz Alicja Bachleda-Curuś grają wystarczająco długo, żeby widzowie mogli w ogóle rozpoznać ich twarze. Jednak szokujące jest, że nasza żywa legenda, Daniel Olbrychski, wypowiada w filmie tylko jedną kwestię, natomiast Borys Szyc przez chwilę dostojnie kiwa głową. Oczywiście główny aktor, zdobywca Oscara za drugoplanową kreację w filmie "Amadeusz" Milosa Formana, F.
Murray Abraham, jest najbardziej godną uwagi gwiazdą tej włosko-polskiej produkcji. Chociaż sceny, w których występuje również wywołają u widzów konsternację, a niekiedy szyderczy uśmiech.
Twórcy „Bitwy pod Wiedniem” powinni się wstydzić, że mają ambicje zaprezentowania międzynarodowej publiczności tak groteskowo złego filmu, nawet z najznakomitszymi aktorami Europy. Nikomu nie wolno obniżać poziomu światowej kinematografii, nawet za cenę 50 milionów złotych. To właśnie tyle wynosił budżet „Bitwy pod Wiedniem”. Osobiście mam również głęboką nadzieję, że żaden koń nie ucierpiał podczas realizacji tego filmu. Jego ofiara byłaby bezsensowna.